Pewnego razu w Czechach

Długi sierpniowy weekend na naszym kolarskim, amatorskim, podwórku oznacza dwie możliwości. Można jechać kultowe już etapowe Road Trophy w Beskidach lub pozaginać się trochę na czasówce typu uphill Kowary - Okraj. Oczywiście najchętniej pojechałbym w Beskidy ale ze względów głównie osobistych musiałem drugi rok z rzędu zrezygnować z etapówki i pojechać w Karkonosze.


Rok temu debiutowałem w tej imprezie i bardzo miło ją zapamiętałem, po pierwsze był wysoki poziom sportowy, po drugie fajna organizacja, po trzecie całkiem spoko nagrody oraz atmosfera i wreszcie po czwarte - zająłem wtedy 3 miejsce Open w debiucie.




Wstałem więc sobie wcześnie rano i w pięknych okolicznościach pogodowych pojechałem w Karkonosze, jako że mam tu dość blisko, nie trwało to zbyt długo i szybko byłem na miejscu. Tu sprawny odbiór pakietu, chwila gadania ze znajomymi i jadę zostawić auto już na Przełęczy Okraj, bo miałem fajny plan co będę robić już po czasówce.




Szybka rozgrzewka i ani się obróciłem już stałem na rampie startowej. Wiedziałem, że nie jest to ta noga z zeszłego roku i powtórka wyniku będzie raczej trudna. Nie będę się tu rozpisywał o samej czasówce, bo nie ma o czym pisać. Po prostu ponad pół godziny na maksa, z pulsem cały czas powyżej 180, mając wrażenie że cierpienie nigdy się nie skończy ;) Na szczęście się skończyło, na nieszczęście jakieś 1,5 minuty później niż rok wcześniej, co tym razem starczyło na 7 miejsce w kategorii oraz 10 Open.




Teraz przejdziemy do meritum, czyli pomysłu na który wpadłem po czasówce i który z perspektywy czasu był baaaardzo głupi ale i tak się cieszę że to zrobiłem. Otóż postanowiłem wjechać sobie po raz kolejny na Modre Sedlo, czyli chyba najtrudniejszy i najwyższy podjazd szosowy w Czechach.

Samochód miałem na szczycie, więc tylko uzupełniłem bidony, wziąłem batoniki, kamerkę i w drogę. Zjazd z Okraju poszedł sprawnie i już zaczynałem delikatny podjazd do Peca pod Snezkou. W mieście jakiś obłęd, normalnie jak na Łysej Polanie. Było tyle ludzi, że zamknięto wjazd i wpuszczano tylko turystów idących z buta ;) Ja oczywiście przejechałem ale miałem obawy o tłumy turystów na podjeździe.



Jak tylko dojechałem do centrum, czyli charakterystycznej wieży hotelowej skręt w lewo i zaczynamy już konkretną wspinaczkę. Najpierw delikatnie kilka procent aby z każdymi 100 metrami stopniowo zwiększać nachylenie i wjeżdżać już do lasu z wyświetlanymi na Garminie kilkunastoma procentami. Teraz zaczyna się rzeź, praktycznie cały czas szosa pnie się ostro w górę, chwilami Garmin pokazuje nawet wartości rzędu 24%. Jeśli dodamy do tego upał i fakt, że mam w nogach ponad 30 minut w trupa to jedzie się koszmarnie. W głowie tylko powtarzam w nieskończoność sekwencje lewa-prawa, mijam zdezorientowanych turystów i walczę z podłą grawitacją. Chwilami nawet nie można usiąść w siodle bo momentalnie podbija przednie koło.
Tak jadę i myślę jaki muszę być głupi, skoro wiedziałem na co się piszę, nie jechałem tu pierwszy raz. Jakie to człowiek musi mieć skłonności sadomasochistyczne, że dobrowolnie godzi się na takie męczarnie, kiedy mógłby sobie spokojnie w fotelu popijać piwko ;)



Zrozumie to tylko ktoś kto jechał ten podjazd, podobnie trudna jest słynna Przełęcz Karkonoska ale jednak tam mamy dwa hardcorowe i dość długie odcinki przeplecione dużo mniej nachylonym odcinkiem środkowym. Tutaj po wjeździe do lasu w zasadzie nie ma gdzie odpocząć, jest dosłownie kilka metrów płaskiego, gdzie puszczasz korby i łapiesz szybko oddech, bo za chwilę znów bezlitośnie szosa zamieni się w regularną ścianę.

Ja ten podjazd dzielę na dwie części, pierwsza - ta która sprawia mi najwięcej problemu to odcinek w lesie do schroniska Vyrovka, gdzie wjeżdżamy na część drugą - przejeżdżamy poziom lasu i zaczynają się genialne widoki na całą okolicę. Sama szosa po skręcie przy schronisku już robi ogromne wrażenie, bo wygląda jak typowa szosa gdzieś wysoko w Pirenejach.

I tak jak w lesie turystów było niedużo, tak na tym odcinku widokowym jest ich od groma. Muszę krzyczeć uwaga i czekać aż łaskawie co poniektórzy zejdą mi z drogi. Jest do zdecydowanie dodatkowa atrakcja kiedy jedziesz po kilkunastoprocentowym nachyleniu, mając już wszystkiego dość i tylko czekasz na koniec wysiłku.


Jest to też jeden z tych podjazdów, gdzie na szczycie czeka nagroda. Jak tylko wjeżdżam za ostatnią wyniosłość drogi, moim oczom ukazuje się majestatyczna Śnieżka, która jest tu na wyciągnięcie ręki. Aż chciałoby się na nią wjechać ale nie jest to niestety możliwe. Oprócz widoków na najwyższy szczyt Karkonoszy mamy w pakiecie jeszcze niewielką urokliwą kapliczkę, kolejne cudowne widoki i to by było na tyle.
Teraz trzeba niestety zjechać tą samą drogą, co przy tym nachyleniu i tej ilości turystów do przyjemności nie należy. Kilka razy się zatrzymuję, żeby dać odetchnąć obręczom i dłoniom, w których mam już powoli kurcze (tak, w dłoniach) !



Szybko ponownie znajduje się w Pecu i po chwili podjeżdżam już na Okraj. I taka ciekawostka, jechał przede mną jakiś gość z sakwami, którego nie mogłem dojść, a nawet powoli mi odjeżdżał. Kiedy już stwierdziłem, że nie nadaję się do tego sportu okazało się, że gość miał elektryczny rower ;)

Dojechałem sprawnie na Okraj i tak się skończył ten piękny ale bardzo wyczerpujący dzień w Czeskich Karkonoszach.
I pamiętajcie - rok bez wizyty w tym regionie to rok stracony ;)

3 komentarze:

  1. wow, pięknie tam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne te Karkonosze! :) Może i mnie uda się za niedługo wybrać się w te rejony, szkoda tylko, że lato się już kończy ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja pierdzielę, napisałeś, że "wreszcie udało Ci się przytyć kilka kilogramów" Ech... bracie, to wreszcie widzę w czym jestem lepszy od Ciebie. Takie kilka kilogramów w górę.. to osiągam w parę dni i to bez specjalnego wysiłku, niestety :(

    OdpowiedzUsuń