Klasyk Szklarski 2018

Ostatnie chwile przed finiszem... (fot. Anka Aries Baran oraz Dariusz Baran)
Jedziesz na wymarzony urlop, dajmy na to wakacyjne zgrupowanie w Bormio, jesteś podjarany, bo miejscówka przecież doskonała, na wyciągnięcie ręki takie podjazdy jak Stelvio czy Gavia. Przyjeżdżasz na miejsce, a tam okazuje się że niestety ale z Bormio możesz tylko zjechać i kręcić jakieś płaskie rundy, a wspomniane wcześniej przełęcze oglądać tylko z daleka.



Tak się można trochę poczuć jadąc na Szosowy Klasyk w Szklarskiej Porębie, miejscówka doskonała, dookoła genialne wręcz podjazdy, zarówno w Polsce, jak i w Czechach. Natomiast ty musisz się ścigać po pagórkowatej rundzie gdzieś u podnóża Gór Izerskich, mało tego - przejeżdżasz nawet obok początku podjazdu na słynny Stóg Izerski ale trzeba obejść się smakiem bo meta jest na Zakręcie Śmierci, bo wątpliwie selektywnym podjeździe ;)

Ktoś powie, to po co jedziesz, skoro trasa Ci się nie podoba ? To nie do końca tak, bo trasa jest nawet ciekawa i ma swoje zalety, ale mając taki potencjał dookoła trochę nie rozumiem organizatora, że po niego nie sięga. Każdy przecież schyli się po leżącą na asfalcie stówkę ;)


Wróćmy jednak do samego startu, bo jest o czym pisać.
Byłem tu dwa lata temu i bardzo miło wspominam tamtą edycję, jest to dość blisko Zielonej Góry, więc po prostu musiałem się zjawić na starcie. Po Pętli Beskidzkiej wiedziałem, że noga kręci się dobrze i mogłem ostrzyć sobie zęby na Klasyk. Z rytmu wybiło mnie bolące gardło w sobotę, co oznaczało że ewidentnie zbliża się jakaś infekcja - głównie z tego też powodu pojechałem dystans krótszy, czyli FUN.

Tak czy inaczej, w niedzielę rano stanąłem na starcie z jednym tylko celem - wygrać :) Nie ukrywam, że ostatnie sukcesy mocno podreperowały moją pewność siebie, a to w kolarstwie jest szalenie istotne.
Chwilę po 11:00 ruszamy w dół startem honorowym, trochę to dla mnie nie zrozumiałe bo przez 7 długich kilometrów jedziemy za samochodem w tempie poniżej 30km/h, na zjeździe i tylko ścieramy klocki hamulcowe. Nawet nie ma za bardzo jak nogi rozgrzać. Takim sposobem dojeżdżamy do Piechowic, gdzie był start ostry.

Plan na dzień dobry miałem tylko jeden, ruszyć ostro pod górę i pomimo iż nie znałem kompletnie tego podjazdu nie chciałem za bardzo kalkulować. Cel był jeden - pojechać tak, aby na szczycie było nas maksymalnie 20 zawodników. Jak zaplanowałem tak zrobiłem, od razu wysuwam się na czoło i nadaję mocne i równe tempo, nie jadę w trupa, patrzę jak reagują inni. Na szczęście mam kompana do tańca w postaci Łukasza Trepki, dołącza się też Arek Tecław i pierwszy podjazd mijamy bardzo sprawnie. Na tyle sprawnie, że cel zostaje spełniony - na szczycie nasza grupka ma chyba około 20 osób.
Niestety w pewnej chwili słyszę straszny trzask i Arek staje w miejscu, nie wiem co się stało ale dla niego to już koniec wyścigu i niestety spore straty w sprzęcie :/
Ja cały czas jadę w czubie, cel na dalszą część wyścigu był równie prosty co na początek - nie dać nikomu za bardzo odjechać.
Co jakiś czas powstają akcje zaczepne ale nikt nikogo nie puszcza, ja również kilka razy sprawdzam nogę, głównie na krótkich sztajfach, gdzie nawet się odłączam od peletoniku ale samotna jazda przez tyle kilometrów jeszcze nie dla mnie ;)
Gdzieś na trasie...
Kolejne kilometry upływają szybko, nasze tempo jest różne, raz jedziemy mocno i szybko, raz zamulamy nogę, klasyczne wyścigowe przygody.
Gdzieś tak w połowie dystansu wiem już, że wszystko rozstrzygnie się na ostatnim podjeździe ze Świeradowa Zdrój na Zakręt Śmierci.
Niestety nie jest to wymarzona końcówka dla takich zawodników jak ja. Niby sam podjazd jest dość długi ale nachylenie jest raczej śmieszne, zrzucenie tam na małą tarczę to wręcz faux paux. W dodatku pod górę jedziemy tylko na Rozdroże Izerskie, skąd na metę jest jeszcze około 8-9km płaskiego odcinka w lesie. Takie warunki zdecydowanie faworyzują sprinterów, którzy są w stanie przetrzymać mniej nachylone podjazdy, lub typowych klasycznych all-rounderów. Z resztą po wynikach z ubiegłego roku można się było spodziewać dokładnie takiego scenariusza, czyli sprintu z grupki około 20-osobowej na kresce.
Musiałem więc coś wymyślić :D

Start honorowy (fot. Anka Aries Baran oraz Dariusz Baran)
Od Świeradowa straszne czarowanie, co chwilę jakiś skok, kasowanie i zwolnienie prawie do zera. Sam kilka razy naciągam grupkę i puszczam żeby podmęczyć rywali. Podjazd na szczęście znałem i wiedziałem, że tak naprawdę konkretny atak trzeba zrobić już prawie w samej końcówce.
Jak zaplanowałem, tak też zrobiłem, bez zbędnej kalkulacji pojechałem co miałem pod górę. Mocne i równe tempo, nie w trupa, bo wiedziałem że potem jest przecież jeszcze tak długi płaski odcinek. Zyskiwałem przewagę ale gdzieś tam w głębi duszy wiedziałem, że ta akcja nie ma szans się udać, że na płaskim mnie przecież dojdą, bo czasowiec ze mnie żaden...

Wjeżdżam na Rozdroże Izerskie, oglądam się za siebie i widzę, że ktoś odskoczył od grupki. Decyzja mogła być tylko jedna - czekam i dalej lecimy w dwójkę po zmianach. Ciśniemy ile fabryka dała, za nami stado wygłodniałych hartów, z każdym kolejnym kilometrem różnica czasowa się zmniejsza, są coraz bliżej, a dystans do mety wydaje się nie mieć końca. To jedna z tych chwil, gdzie jeden kilometr ciągnie się jak normalnych pięć.


Ze znajomymi z Zielonej Góry
Na jakieś 3km do mety tracę już nadzieję, na oko widziałem że nas dojdą i w tej samej chwili ktoś z grupki odskakuje i dojeżdża do nas krzycząc, żeby cisnąć. Nie zastanawiam się nawet chwilę i szybko siadam na koło, po chwili poprawiam. Kolega Bartek, z którym jechaliśmy w dwójkę już bez sił i nie daje zmian więc lecimy mocno we dwóch, ja i Dominik. Kilka razy obracam się żeby sprawdzić sytuację i chwilę przed Zakrętem Śmierci już wiem, że dojedziemy. Niestety cała nasza trójka jest z tej samej kategorii, ale podium w OPEN już jest, teraz trzeba podzielić się miejscami.




Tak jak się spodziewałem, kolega Dominik, który zdecydowanie bardziej przypominał sprintera niż ja, poradził sobie z moim skromnym atakiem na 100 metrów do mety i pierwszy wjechał na kreskę. Ja tuż za nim, za nami Bartek. Radość ogromna, bo podium to podium ale wywalczone w takim stylu smakuje jeszcze lepiej.
Fajne uczucie jak inni zawodnicy podjeżdżają na mecie i gratulują świetnej akcji.
Trzecie drugie miejsce z rzędu, tym razem w OPEN, czuję się jak Peter Sagan ;) W sumie to mogę się tak czuć do końca tego sezonu... :P


Na koniec jeszcze słów kilka o organizacji...
Trasa dobrze obstawiona i bezpieczna (chciałoby się jej innej przebiegu ale cieszmy się z tego co jest), marzy mi się meta na Stogu Izerskim, ale to chyba w innym życiu ;)
Bufet na mecie bajka, pasta party na koniec pyszne, jedno z lepszych jakie jadłem kiedykolwiek na wyścigu (makarony i ryż z pysznymi sosami, wersje mięsne i wegetariańskie, naleśniki, no dosłownie po królewsku).
Martwi poziom dekoracji, pierwsza trójka OPEN nie dostała nawet małego pucharku. Dekorowane były tylko kategorie i dostawało się medalik (dla zwycięzcy dodatkowo koszulka i tajemnicze gratisy w siatce). Co jak co ale pierwsza trójka OPEN powinna skończyć taką imprezę z czymś co można sobie na pamiątkę postawić i nie chodzi mi tu o jakieś mega super drogie rzeczy...





3 komentarze:

  1. Była kiedyś taka impreza z metą na stogu izerskim...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Była.. i w dodatku była też Karkonoska... eh szkoda takich wyścigów, że już ich nie ma w kalendarzu

      Usuń
  2. Super opisane, to musi być niesamowite przeżycie oraz satysfakcja :)

    OdpowiedzUsuń