CCC Grody Piastowskie dla Amatorów czyli weekend na plus

fot. Paweł Urbaniak
Normalnie zacząłbym od tekstu, iż maj w naszym kraju kojarzy się ze słońcem, prawdziwą pobudką przyrody po zimowym śnie, że wszystko dookoła kwitnie, jest zielono, robi się ciepło, kurtki chowamy głęboko do szafy, a na Dolny Śląsku kibicujemy na kolejnej edycji CCC Grodów Piastowskich. Chciałem tak zacząć, ale nie mogę, bo każdy widzi co się dzieje z pogodą w tym roku i z powyższych zostawić mogę tylko to kibicowanie ;)




Na szczęście, wyścigi kolarskie odbywają się niezależnie od warunków pogodowych (chyba że jest totalny armageddon), dzięki czemu również w tym roku, wzorem edycji 2018, mogłem wziąć udział w dwóch fajnych wyścigach dla amatorów - Jaworskiej Pajdzie Chleba i Koronie Gór Sowich.
Jazda po tych samych trasach, po których później ścigają się zawodowcy, zawsze budzi trochę dodatkowej ekscytacji i wprowadza fajną otoczkę. Wiecie, te wszystkie banery, media, itd...

Na pierwszy ogień poszła, sobotnia, Jaworska Pajda Chleba. Tego dnia, wyjątkowo, zapowiadała się fajna pogoda - taka idealna do ścigania, kilkanaście stopni z cumulusami na niebie i umiarkowanym wiatrem. Okolica wyborna, rozległe pola rzepaku na tle Gór Kaczawskich i błękitnego nieba z chmurkami, zrobiły chyba wrażenie na każdym. Jak dodamy do tego dobrej jakości asfalty i zróżnicowane ukształtowanie trasy to zapowiadało się naprawdę fajne ściganie.
W tym roku wybrałem wersję krótszą, bo ta nie była też aż tak krótka jak rok temu, idealna żeby się przepalić przed niedzielą, na którą szykowałem się zdecydowanie bardziej.
fot. Paweł Urbaniak
Organizator na trasie przygotował dwa dłuższe podjazdy i dwa mniejsze, z ostatniej góry na metę było jeszcze 12 kilometrów zjazdu przechodzącego w odcinek płaski, na którym ustawiona była - inaczej niż rok temu - meta. Moja strategia była więc prosta, zrobić dobrą robotę pod górę, tak by maksymalnie uszczuplić peleton, bo w sprinterskim pojedynku byłem raczej bez szans.

Pierwszy podjazd pod Myślinów lecimy w równym tempie, nie wyrywam się do przodu, spokojnie kontrolując sytuację, takie sprawdzanie kto jak się czuje pod górę, widzę że chłopaki w formie i nie będzie lekko tego wszystkiego porozrywać, na szczycie jest nas sporo, potem zjazd i poprawka pod hopkę, tu grupka zaczyna się rwać ale jest na tyle krótko że najdłuższy na trasie zjazd jedziemy wciąż dość liczną ekipą. Z przodu najaktywniejsi, oprócz mnie, Kamil Gromnicki, Damian Jędrzejewski, Artur Gacek i Tomek Szrajber.



Zbliża się druga konkretna przeszkoda, dobrze znany z ubiegłego roku, podjazd pod Stanisławów - nie jest to jakaś wybitna góra, z początku, w lesie, nachylenie równe i spokojne, po wjeździe w obszar zabudowany zaczyna się robić trudniej ale to wciąż nie są prawdziwe góry. Wspomniany odcinek w lesie jedziemy jeszcze dość spokojnie, przede wszystkim bardzo równo, zmieniając się na prowadzeniu z Kamilem Gromnickim. Jak tylko pojawiają się domy podkręcam mocniej tempo, wiem że to moja największa szansa na zrobienie selekcji i zredukowanie czołowej grupki do minimum. Nie kalkuluję, takie jest kolarstwo, jadę mocno i widzę kątem oka jak rywale odpadają, im bliżej szczytu tym bardziej się zaginam, na szczycie jest nas już tylko kilku.
W sumie nie ma się co dziwić, podyktowane przeze mnie tempo ostatecznie dało mi nawet KOMa na Stravie ;)



Potem jest taki kąśliwy odcinek góra-dół-góra-dół, a następnie dłuższy zjazd. Jedziemy w miarę równo nie patrząc co dzieje się z tyłu. Na dole jednak widzę, że nasza grupka powiększyła się dość znacznie. Przed nami ostatni podjazd, bardziej hopka ale nie przeszkadza mi to w ponownym narzuceniu ostrego tempa, które z resztą kontynuujemy głównie z Kamilem na wypłaszczeniu.
Suma sumarum, gdy zaczynamy już zjazd w kierunku mety jest nas dokładnie sześciu: Ja, Kamil, Artur, Damian, Tomek oraz Przemek Walczak - sytuacja idealna, bo w sześciu równiutko obstawiamy podium w M20 i M30 - teraz tylko dotrzymać to do mety.
Niestety jak to w kolarstwie bywa, współpraca układa się coraz gorzej i jak już jest naprawdę blisko do kreski z tyłu widać już goniącą trójkę, gdzie jadą m.in. mocni na finiszach Igor Kaźmierczak oraz Marcin Krzywonos. Myślę sobie, będzie jak na Amstel Gold Race, próbuję motywować kolegów, sam daje mocne zmiany ale ostatecznie wspomniana pogoń do nas dojeżdża.

fot. Paweł Urbaniak
fot. Paweł Urbaniak
Finisz coraz bliżej, ustawiam się dość dobrze w grupce. Sprint zaczyna Kamil wraz z Tomkiem, jadę za nimi, rozkręcam ile mam w nogach, pojawia się to charakterystyczne uczucie jazdy jakby w tunelu, tylko Ty, rower i zbliżająca się meta, nic dookoła się nie liczy. Okrzyki kibiców jak przez mgłę. Nawet nie myślę o atakowaniu wspomnianej dwójki przede mną, liczy się utrzymanie pozycji, co się ostatecznie udaje - wygrywam kategorię M30 i jestem 3 Open. Nie da się ukryć wielka radość na mecie, nie codziennie się wygrywa wyścigi w końcu. Szybkość na finiszu całkiem całkiem - ponad 60km/h wg pomiaru z GPS. Jak na wycieniowanego górala mogę być tylko bardzo zadowolony.




Potem to już spijanie śmietanki, rozjazd, pogaduchy z kumplami, super fajne podium, puchar, wieniec z chleba, nagrody - to są te chwile, dla których tak się zaginamy na treningach. Wszystko to zagryzione smaczną pajdą chleba ze smalcem i ogórkiem - taka typowo sportowa wyżerka ;)

Dzień później szykowałem się na kolejną edycję Korony Gór Sowich, czyli na prawdziwie górski etap z trzema konkretnymi podjazdami. Generalnie wszystkie możliwe prognozy pogody zapowiadały armageddon. Niestety tym razem wszystko się sprawdziło i rano za oknem była jedna wielka masakra. Bez jakiegoś większego przekonania, przebrałem się w strój, nałożyłem na siebie grubą warstwę maści Sportsbalm - oj zrobiła robotę!, uszykowałem rower i pojechałem na start. Ciągle padało, a jak dojechałem do Nowej Rudy to dodatkowo temperatura spadła do 5 stopni i zerwała się wichura. Warunki idealne do ścigania ;) Powiedziałbym, że na starcie stanęli najtwardsi ale w sumie to się zastanawiam czy może jednak nie najgłupsi...
Nie był to wielki peleton ale jednak takich świrów jak ja zjawiło się na starcie całkiem sporo.
fot. Paweł Urbaniak
Szybkie ogarnianie się i pozostało stanąć na starcie, bez rozgrzewki i bez większego przekonania, z celem ukończenia - wynik w tym momencie był sprawą drugorzędną - najważniejsze było bezpieczeństwo, bo góry w takich warunkach potrafią nieźle zaskoczyć.
W zasadzie już chwilę po starcie rozpoczął się pierwszy i najdłuższy zarazem, podjazd pod Przełęcz Woliborską, równy i rytmiczny, bez większych nachyleń, jadę w czubie, tempo umiarkowane, czekam na podkręcenie tempa, które wiedziałem że musi nadejść.
Tak też się dzieje, w drugiej połowie podjazdu atakuje Piotr Sułek, na koło wskakuje mu Michał Fonał, zyskują lekką przewagę. Podkręcamy tempo wspólnie z Kamilem Gromnickim i Lukacem Capem z Czech. Po chwili na naszym kole już nikogo nie ma, sytuacja na szczycie jest więc klarowna, z przodu mkną w dół Piotrek z Michałem i dalej jest nasza goniąca trójka.

fot. Paweł Urbaniak
W dół zjeżdżam bardzo sprawnie i już na wypłaszczeniu, na odcinku długiej prostej widzimy ucieczkę. Zaczyna się teren bardziej pofałdowany i na jednej z hopek mam lekki kryzys, pech chce że akurat wtedy tempo podkręca Lukas, na szczęście Kamil też ma chwilowe problemy i zostajemy w dwójkę. Rozkręcamy równe tempo po zmianach, dojeżdża do nas Przemek Walczak i przyspieszamy, złapaliśmy drugi oddech, nogi zaczęły lepiej kręcić, na dalsze kilometry można patrzeć z optymizmem. Po chwili niestety Kamil informuje mnie, że zaczęło mu schodzić powietrze z tylnej szytki i dalej z nami nie pogoni, zostawiłem mu swoją pompkę - bardziej pomóc się nie dało. Szkoda wielka, bo bardzo lubię odjazdy z Kamilem, nadajemy na podobnych falach to i kręci się sympatycznie. Dalej już tracę motywację do jakiejś wielkiej pogoni i postanawiam kontrolować po prostu zajmowane w tej chwili 4-5 miejsce OPEN.

Przed nami wyrasta Srebrna Góra, podjazd nie jakiś bardzo długi ale za to mega kąśliwy, z brukiem, konkretnym nachyleniem i co najgorsze - chwilami pod potworny wręcz wiatr. Zero przyjemności z jazdy, samo cierpienie ale oczywiście zdobywamy przełęcz w miarę sprawnie. Potem zjazd i kiedy już myślę, że został nam tylko podjazd na metę, wyrasta kolejna górka, której z profilu nie pamiętałem i odcinek pod wiatr. Oj jaki ja miałem wtedy kryzys, pogoda plus zmęczenie dawały się już ostro we znaki. Na szczęście meta była już coraz bliżej, bo głowa wołała STOP ;)
W końcu dojeżdżamy do Nowej Rudy i zaczynamy decydujący podjazd na metę, położoną na Górze Św. Anny - taka sobie sympatyczna lokalna sztajfa z kilkunastoprocentowym nachyleniem.
Już na początku czuję, że zbliżają się kurcze w nogach, odpuszczam kolegę, który odjeżdża mi dość wyraźnie. Próbuję jakoś rozkręcić mięśnie ale przy takich nachyleniach jest to niemożliwe, dopiero na wypłaszczeniu poczułem się lepiej. Przemek odjechał już bardzo wyraźnie ale co tam, w głowie szybka decyzja, podkręcam tempo i gonię. Wyrasta ostatnia ściana, doganiam i mijam rywala, wpadając ne metę jako 4 zawodnik OPEN. Pech chce, że również jako czwarty zawodnik w kategorii M30 - no cóż, kategorii się nie wybiera ;)


fot. Paweł Urbaniak
Czy jestem zadowolony ? Bardzo ! Oczywiście wizja wskoczenia na podium jest dużo fajniejsza ale uczciwie, tego dnia, pierwsza trójka była poza moim zasięgiem. Poza tym uważam, że każdy kto to w ogóle ukończył już jest zwycięzcą, bo warunki były po prostu okrutne i kompletnie nie kolarskie.

Taki to właśnie był weekend w cieniu slynnych Grodów Piastowskich, trzeba przyznać bardzo dla mnie udany, noga kręciła bardzo dobrze, warunki były totalnie różne każdego dnia, ale to właśnie jest w kolarstwie takie piękne - totalna nieprzewidywalność i gotowość na każde możliwe warunki.
Okoliczności przyrody genialne, w sobotę malownicze krajobrazy, w niedzielę brutalna konfrontacja z żywiołami ;)
Oba wyścigi pozostaną w mojej głowie jako udane, organizacyjnie było OK, dobra obstawa i zamknięte trasy, fajne zdjęcia, nagrody dla zwycięzców, fajne okolicznościowe medale. Jedyny minus to pomiar czasu, bo jeszcze na mecie typowo górskiej w niedzielę nie było z tym problemu, jednak przy takiej mecie jak w sobotę, czyli typowo sprinterskiej, rację bytu ma tak naprawdę tylko pomiar elektroniczny - nie ma potem żadnych niedomówień, wszystko jest jasne i klarowne.

1 komentarz: