Deszczowo-wietrzna inauguracja sezonu startowego 2022

Na ten moment czekał każdy, ścigający się, amator kolarstwa w naszym kraju, po długiej zimie i katowania trenażera, siłowni czy przełajówki przyszedł czas na sprawdzenie formy i zweryfikowania jakie efekty przyniosła cała ta zimowa praca.

Ja trenowałem sumiennie, jednak mocno inaczej niż w poprzednich latach, większy nacisk postawiłem na ogólnorozwojówkę i zdecydowanie mniej pracowałem na rowerze w górnych zakresach pulsu/mocy. Pomimo, iż czułem że forma jest całkiem przyzwoita to zawsze jest jakaś niepewność przed pierwszym startem. Tym bardziej ciekaw byłem inauguracji sezonu na Via Dolny Śląsk w Sobótce.

Z uwagi na jakieś koszmarne warunki pogodowe i prognozy na początek kwietnia, organizator zmuszony był przełożyć wyścig o jeden tydzień do przodu, dzięki czemu czekał mnie bardzo intensywny weekend z wyścigami w sobotę i niedzielę.

Niestety, na tydzień przed startem, dzieciaki poprzynosiły ze szkoły i przedszkola infekcje. Przygotowywanie formy startowej w towarzystwie szalejących wirusów w domu to delikatnie mówiąc jazda bez trzymanki. To tak jak wejść do pokoju pełnym os i liczyć, że może jednak żadna nie użądli. A jak na to wrzucić ciężki trening to tak jakby wejść do tego samego pokoju, tyle że wysmarowanym miodem. Po prostu ryzyko złapania infekcji wzrasta okrutnie.
Lekko więc nie było, czułem że organizm z czymś walczy ale nie na tyle żebym czuł się bardzo chory. Prognozy na weekend też nie nastrajały optymistycznie, bo szykowała się pogoda dla kolarskich koneserów.

Na pierwszy ogień poszła wspomniana Sobótka, czyli Ślężański Mnich. Okolice Ślęży przywitały nas temperaturą w okolicy 3-4 stopni, mokrymi asfaltami i okrutnie mocnym wiatrem. Organizator przygotował dla nas odświeżoną rundę, dodając na trasie jeden dłuższy podjazd - to mogło mnie tylko ucieszyć. Niestety po nim czekał jeszcze dłuuugi płaski odcinek po polach, gdzie można było spodziewać się wietrznego koszmaru. W tym roku postanowiłem wrócić na dystans FUN i chyba już się pogodziłem na dobre z moimi ograniczeniami zdrowotnymi - ile można walczyć z wiatrakami...


Ochoty na rozgrzewkę w tych warunkach nie było, coś tam pokręciłem, sprawdziłem tradycyjnie ostatnie 2 kilometry trasy, ułożyłem sobie w głowie taktykę i ustawiłem się w sektorze startowym. Sama niska temperatura nie była taka zła, wystarczyło się dobrze ubrać i nasmarować maścią rozgrzewającą (tu od zawsze sprawdza mi się Sportsbalm Medium), jednak zimny wiatr tak bardzo potęgował uczucie chłodu, że zwykła minuta stania potrafiła już skutecznie człowieka wychłodzić.

W końcu nadszedł wyczekiwany start, który okazał się wolniejszy niż zakładałem. Nie było więc sensu czekać i już pod pierwszą górkę postanowiłem się rozgrzać, naciągając trochę grupę. Potem krótki zjazd, odcinek płaski z wiatrem i już zbliżaliśmy się do, wspomnianego wcześniej, nowego podjazdu pod Winną Górę, który znałem wcześniej tylko jako zjazd od drugiej strony. Nie szaleję, wiem że jest zdecydowanie za daleko do mety, a jazda samotnie przy takim wietrze to byłoby dla mnie samobójstwo. Nadaję równe tempo, ktoś poprawia i tak wjeżdżamy na szczyt. Okazuje się, że jednak poszła selekcja i jest nas chyba ósemka. Jeśli będziemy więc współpracować to powinno być dobrze.
Czeka nas szybki zjazd i tu spostrzegam, że coś jest nie tak z moją przerzutką - nie chce zrzucić na kilka najniższych koronek. Tylko ja wiem, jak bardzo musiałem się napocić żeby zjechać tam z tą grupką na takim przełożeniu - Strava pokazuje w tym miejscu kadencję 150 :)
Na szczęście na dole był odcinek brukowany i jak tylko mój rower poczuł kostkę, momentalnie przerzutka zrzuciła na najniższą koronkę - coś się musiało po prostu przyblokować.

Teraz czekał nas długi odcinek w zasadzie bez żadnych drzew, na odkrytym terenie, gdzie wiatr chwilami chciał przewracać, a w rękach czuć było że jedzie się na wysokich stożkach. W sumie to chyba nie pamiętam żebym kiedykolwiek jechał na wyścigu, po płaskiej szosie, 25 km/h.
W międzyczasie doszliśmy dużą część grupy M20 i zrobił się z tego pokaźny peletonik. Im bliżej byliśmy Sobótki, tym było bardziej niebezpiecznie. Każdy już kombinował jak tu się przebić do przodu, nikt nie dawał mocnych zmian, a w takich warunkach bardzo łatwo o jakieś liźnięcie koła i kraksę.


Na szczęście obyło się bez tego typu przygód i zgrabnie, dużą grupą, wjechaliśmy na słynną ulicę Garncarską. Moim zdaniem to najważniejszy element trasy Mnicha i pomimo iż ciężko tu wygrać wyścig, to bardzo łatwo można go przegrać. Jak pojedziesz za lekko, możesz stracić kontakt z czołówką, jak za mocno, zabraknie na finiszu, co też już tu przerabiałem we wcześniejszych latach.

Niestety na początku daję się niepotrzebnie zamknąć, jednak gdy zrobiło się stromiej udało się przejść grupkę z lewej strony i na szczycie wjechałem idealnie na trzeciej pozycji nie zakwaszając zbytnio mięśni. Na szybkim zjeździe utrzymałem się w ścisłym czubie, dzięki czemu na ostatnią prostą na Alei Św. Anny wjechałem na dogodnej pozycji do finiszu. Trochę wyczekałem na kole, po czym zacząłem atak na kreskę. Okazało się, że zdobyłem przewagę nad resztą na tyle dużą, że spokojnie mogłem jeszcze podnieść rękę w geście tryumfu i przeciąć linię mety jako zwycięzca w M30. Takie zwycięstwa smakują zdecydowanie najlepiej.

Początek sezonu miałem więc najlepszy z możliwych, a najbardziej cieszy mnie fakt iż byłem w stanie idealnie zrealizować, założoną przez siebie, taktykę na ten start.

Na drugi dzień przyszedł czas na start w lokalnym wyścigu Pucharu Polski "Lubuskie Warte Zachodu", w Zaborze pod Zieloną Górą. Trasa świetnie mi znana, z podjazdem w Przytoku, który katuję tak często, że znam chyba każdy jego metr ;)

fot. Krzysztof Filmanowicz (Radio Zielona Góra)
fot. fot. Krzysztof Filmanowicz (Radio Zielona Góra)

Od rana czułem się kiepsko, już wiedziałem że jednak coś złapałem od dzieciaków i patrząc na prognozy długo biłem się z myślami czy jechać, czy odpuścić. Było zdecydowanie cieplej niż dzień wcześniej ale straszyło deszczem, a wizja przemarznięcia na mokro z infekcją nie napawała optymizmem.
Jednak im bliżej było startu, tym bardziej śmiało pojawiało się słońce, więc uszykowałem się i pojechałem na start z zamiarem podjęcia ostatecznej decyzji już na miejscu.

Zabór przywitał mnie zmotywowanymi kolegami, słoneczkiem i całkiem niezłą temperaturą. Nie było więc innego wyjścia jak uszykować się do startu i powalczyć na znanej mi rundzie o jak najlepszy wynik.
Jeszcze na pół godziny przed startem pogoda była fajna do ścigania, jedynie przeszkadzał silny wiatr, ale do niego byłem już przyzwyczajony po Sobótce.

Jednak to co się stało raptem 15 minut przed startem zapamiętam na długo. Nagle zrobiło się ciemno, pojawiła się wichura, zaczęło lać, po czym zaczęło sypać regularnym gradem. Dosłownie po chwili zrobiło się biało, a szosy spłynęły potokami. W tych warunkach jedyne o czym myślałem, to jak cofnąć się do auta i spokojnie odjechać do domu.

fot. Krzysztof Filmanowicz (Radio Zielona Góra)

W sumie to nie wiem jak, ale w jakiś cudowny sposób zmotywowałem się i wystartowałem. Trochę pomogła decyzja organizatora o skróceniu trasy o jedną rundę. Czekały więc na nas dwa kółka, z czego pierwsze ich części były mocno pofałdowane ale ze szczytu głównego podjazdu, do mety był aż 17-kilometrowy odcinek na zmianę w dół i po płaskim.
Nie stawiało mnie to w roli faworyta, jedyne co sobie mogłem założyć to walka na premii górskiej, gdzie również była przygotowana specjalna nagroda dla zawodnika z najlepszym czasem na wspomnianym podjeździe w Przytoku.

Z uwagi na skrócenie dystansu, od startu poszedł od razu ogień. Jadąc bez żadnej rozgrzewki potrzebowałem sporego odcinka, żeby nogi zaczęły jako tako pracować, w zasadzie połowa pierwszej rundy to walka o przetrwanie, a podjazdy które miały mi pomagać wchodziły okrutnie ciężko. Chłód, wiatr i deszcz zdecydowanie nie pomagały, a głowa pełna była negatywnych myśli.
Jednak im dalej w las tym lepsze samopoczucie, na drugim kółku już było znacznie lepiej, na podjazdach wreszcie coś puściło i mogłem pojechać tak jak chciałem. Grupka uszczupliła się już całkiem konkretnie. Niestety przegapiłem odjazd trzech zawodników, którzy odjechali w zasadzie osobno i w takich momentach, że niestety nie skoczyłem za nimi. Szkoda, bo chyba mogłem ale tak to już jest na wyścigach. Pudło open więc odjechało ale wiedziałem, że wciąż jest do zrobienia pudło w M30, a w mojej niewielkiej grupce, z naszego Seven Perceptus Team byłem ja i Mateusz. Trzeba było pilnować rywali i dobrze rozegrać końcówkę.

fot. Krzysztof Filmanowicz (Radio Zielona Góra)

Mateusz to szybki zawodnik i pokazał to na ostatniej prostej, ja zostałem jeszcze wyprzedzony przez jednego zawodnika przed samą kreską i suma summarum zajmuję 5 miejsce w M30 i 6 Open. Finisz był długi, wyczerpujący i pod bardzo mocny wiatr, przez co trochę mi zabrakło żeby wytrzymać do końca. Teamowo jest pudło czyli zadanie wykonane. Na poprawienie humoru okazuje się, że mam najlepszy czas na premii górskiej i wracam do domu ze statuetką i smacznym lokalnym winem. Plan minimum został więc zrealizowany.

Weekend zaliczam do udanych, a inauguracja sezonu 2022 wypadła dla mnie wyśmienicie. Niestety, tak jak się spodziewałem, infekcja się rozwinęła i teraz piszę ten tekst z pozycji łóżka, walcząc z chorobą. Nie jest to jednak nic poważnego i już wkrótce powinienem wrócić do pełni zdrowia, a to ważne, bo kolejne wyścigi czekają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz