Rajcza... miejsce z którym w zasadzie
mam same dobre wspomnienia, w końcu to właśnie tutaj odniosłem
moje pierwsze zwycięstwo w „karierze”, było to w 2012 więc
minął szmat czasu. To również tutaj przypieczętowałem swoje
zwycięstwo w górskiej klasyfikacji generalnej w 2015. Nie mogłem
więc odpuścić sobie również wyścigu w tym roku, nie wiedziałem
jednak jakie niespodzianki przygotował na tą edycję Wiesiek –
organizator Road Maraton, ale o tym za chwilę.
Do Rajczy przyjeżdżam w piątek,
podróż jak zwykle idzie bardzo sprawnie, mniej więcej tak sprawnie
jak wizyta u lekarza na NFZ, na A4 dwa wypadki plus prace remontowe,
na objeździe pozamykane drogi, błądzenie po objazdach przez jakieś pola, na sam koniec w Węgierskiej Górce
śmiertelny wypadek i kilkukilometrowy korek. Suma sumarum podróż z
Zielonej Góry zajęła mi jedyne 8 godzin i na miejscu jako
wprowadzenie zdążyłem zrobić dosłownie pół godzinną
przejażdżkę zanim zrobiło się zupełnie ciemno. Zdążyłem
podjechać jednak podjazd na metę i już wiedziałem, że w tym roku
trasa będzie epicka i rzeźnicka jednocześnie, potwierdził mi to
Wiesiek, którego spotkałem po drodze, a który to dopieszczał właśnie dla
nas trasę.
Wiedziałem jedno, z moją obecną
formą, która po chorobie poszła sobie w siną dal i chce wrócić
chyba dopiero na wiosnę, ściganie po takiej trasie to będzie walka
o przetrwanie, im dłużej studiowałem profil wysokościowy tym
bardziej wiedziałem, że ta imprezka będzie zakrawać o lekki
masochizm. Ciekawe jednak jest to, że kiedy oglądałem profil trasy
w domu wyglądał na dużo bardziej płaski niż jak zacząłem się
w niego zagłębiać będąc już w Beskidach ;)
No nic, budzę się w sobotę rano, za
oknem mokro i jakieś 6 stopni – fajnie, typowo jesiennie, lubię
chłód ale nie aż taki ;) Czułem się kiepsko, ostatnią rzeczą
na jaką miałem ochotę to ściganie. Ubrałem się jednak stosownie
do pogody (przy okazji ochraniacze Velotoze w temperaturze 6-10
stopni dają elegancko radę), zebrałem prowiant i pojechałem do
Rajczy na start, gdzie miałem jakieś 10 kilometrów dojazdu. Trochę
się pokręciłem na miejscu, przybiłem kilka piątek ze znajomymi i ustawiłem
się na starcie. Bez większych planów, chciałem się dobrze
pobawić i tyle, wiedziałem jak kręcą nogi więc na pudło nie
liczyłem.
Start honorowy po płaskim odcinku za
autem, potem wciąż po płaskim ale trochę szybszym tempem. No i
tutaj moim zdaniem bardzo średni pomysł organizatora jeśli chodzi
o przebieg trasy, bo cały ten nasz barwny peleton nagle skręcił w prawo na
wąską i bardzo sztywną drogę, która po chwili zamieniła się w
odcinek z dwoma płytami ażurowymi po bokach i wąziutkim paskiem
asfaltu w środku. Nie muszę chyba napisać co tam nastąpiło. Ja,
pomimo iż jechałem prawie na samym początku, nagle zostałem
zepchnięty na bok, podbiło mi przednie koło na tych płytach i
wyleciałem z drogi na pobocze. Sztajfa do nieba, nie ma się jak
wpiąć, muszę lecieć z buta, mija mnie cała masa ludzi. Mój los
podziela sporo innych zawodników, czołówka odjechała w siną dal,
szanse na dobre miejsce również. Wpinam się dopiero w końcówce
podjazdu na lekkim wypłaszczeniu, moje biedne Velotoze na podeszwie
wyglądają jak ser szwajcarski :/
W zasadzie pozostaje już tylko włączyć
tryb turystyczny, aczkolwiek zbieramy się w kilka osób i jeszcze
próbujemy niwelować przewagę, lecimy elegancko po zmianach
połykając kolejne grupki zawodników. Jedziemy razem aż do
początku rundy, ja czuję już że to nie jest mój dzień i kiedy
zaczyna się pierwszy na rundzie podjazd postanawiam jechać swoim
równym tempem, bez szaleństw. Wiem po prostu, że zbyt mocna jazda
skończy się tego dnia dla mnie kurczami i ewentualnym DNF-em, a o walce o podium i tak nie było mowy.
Droga pnie się niemiłosiernie w górę,
najgorszy jest podjazd po wypłaszczeniu już za metą, kiedy myślisz że
gorzej już się nie da, patrzysz, a za zakrętem jeszcze bardziej
stromo. To są te momenty kiedy chciałbyś być jak Contador na
Angrilu, a okazuje się że jesteś jak Cavendish na Zoncolanie. I
zawsze w głowie te same myśli: to nie jest sport dla mnie, na
cholerę mi takie męczarnie, czy w ogóle jestem normalny ? I kiedy
w głowie kończysz już z tym sportem nagle na horyzoncie wyłania
się bufet, na którym sympatyczne panie wręczają Ci banana. I
jedziesz dalej, chociaż najchętniej usiadłbyś sobie na trawce i
pooglądał widoki, a Ty dalej trwasz w tej drodze krzyżowej ;)
Po bufecie mamy bardzo malowniczy
odcinek, wąskie asfalty, co jakiś czas jakiś odosobniony domek,
beskidzkie lasy i piękne panoramy. Kiedy ścigasz się w trupa tego
nie widzisz, kiedy kręcisz tak jak ja tego dnia, masz na wszystko
czas ;) Nawet kibice na trasie się znaleźli, a gaździna siedząca
na ławeczce przed swoją góralską chałupą, krzycząca „dajesz,
tempo, tempo” po prostu rozwaliła mnie na łopatki.
Fajnie tak jechać swoim rytmem,
zdawałem sobie co prawda sprawę, że w zasadzie z każdym kilometrem tracę
minuty do czołówki ale szczerze to miałem to gdzieś :) Czerpałem
garściami z pięknej jesieni w Beskidach, ściganie zeszło na
dalszy plan. Podjazdy na najlżejszym obciążeniu, zjazdy z dużą
dozą ostrożności i rozsądku. I tak mijały mi kolejne rundy,
czasem ktoś się podczepił, czasem kogoś doszedłem ale w zasadzie
zdecydowaną większość kilometrów na rundach przejechałem
samotnie. Niewątpliwym i legalnym dopingiem była obecność mojej
rodzinki na trasie, bez tego nie wiem czym bym nie zszedł z trasy,
bo serio nogi miałem dzisiaj z waty.
No i po takiej jeździe dojechałem
wreszcie na metę, ujechany jak dawno. Przyznaję, że trasa na trening
wyborna i bardzo malownicza. Do tego niewielki ruch i całkiem spoko
asfalty. Jedynie ta sztajfa do nieba, która niszczy psychę :) Ostatecznie zająłem 8 miejsce w swojej kategorii, więc na to jak jechałem to mogę być z tej lokaty tylko zadowolony - jest OK ;)
Ten wyścig to było takie górskie
kryterium, chwilami czułem się jak na rollercoasterze, zdecydowanie
na taką trasę trzeba być idealnie przygotowanym, żeby myśleć o
walce o najwyższe miejsca. Ciężko też się przygotować na takie
warunki mieszkając na nizinach, przydałby się jednak bardziej
specjalistyczny trening.
No i na koniec genialny wręcz bufet w
Rajczy, najpierw pyszny gulasz z bułeczką, a potem lokalne
smakowitości. Można było skosztować kwaśnicę, placki
ziemniaczane, pieczone ziemniaczki, pasztet i wiele innych smakołyków
! Ścigam się już wiele lat ale takich pyszności na mecie chyba
nie kojarzę :) No i ta przyjazna atmosfera jak to u Wieśka, w końcu jesteśmy wielką rodziną znającą się już kupę lat :)
Za organizację naprawdę daje prawie
same plusy, prawie bo ten podjazd na początku to jednak było
nieporozumienie. Na początku potrzebny jest szeroki podjazd (tak jak
kiedyś na Przełęcz Glinne), gdzie bezpiecznie i sprawiedliwie
peleton podzieli się na mniejsze grupki, tutaj to była loteria, bo
kto musiał się zatrzymać, dalej już niestety nie miał szans
ruszyć :/
Natomiast zabezpieczenie, bufety,
atmosfera itd. były po prostu świetne !
No i nauczyłem się kolejnej rzeczy,
jeśli rozchorujesz się dość mocno we wrześniu to już możesz
kończyć sezon, bo w jakiej byś nie był formie, to ona po prostu
już na tym etapie nie wróci... Szczególnie jak trzymasz dość wysoki poziom od dłuższego czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz