Na ten moment czekał każdy, ścigający się, amator kolarstwa w naszym kraju, po długiej zimie i katowania trenażera, siłowni czy przełajówki przyszedł czas na sprawdzenie formy i zweryfikowania jakie efekty przyniosła cała ta zimowa praca.
Ja trenowałem sumiennie, jednak mocno inaczej niż w poprzednich latach, większy nacisk postawiłem na ogólnorozwojówkę i zdecydowanie mniej pracowałem na rowerze w górnych zakresach pulsu/mocy. Pomimo, iż czułem że forma jest całkiem przyzwoita to zawsze jest jakaś niepewność przed pierwszym startem. Tym bardziej ciekaw byłem inauguracji sezonu na Via Dolny Śląsk w Sobótce.
Z uwagi na jakieś koszmarne warunki pogodowe i prognozy na początek kwietnia, organizator zmuszony był przełożyć wyścig o jeden tydzień do przodu, dzięki czemu czekał mnie bardzo intensywny weekend z wyścigami w sobotę i niedzielę.
Niestety, na tydzień przed startem, dzieciaki poprzynosiły ze szkoły i przedszkola infekcje. Przygotowywanie formy startowej w towarzystwie szalejących wirusów w domu to delikatnie mówiąc jazda bez trzymanki. To tak jak wejść do pokoju pełnym os i liczyć, że może jednak żadna nie użądli. A jak na to wrzucić ciężki trening to tak jakby wejść do tego samego pokoju, tyle że wysmarowanym miodem. Po prostu ryzyko złapania infekcji wzrasta okrutnie.
Lekko więc nie było, czułem że organizm z czymś walczy ale nie na tyle żebym czuł się bardzo chory. Prognozy na weekend też nie nastrajały optymistycznie, bo szykowała się pogoda dla kolarskich koneserów.
Na pierwszy ogień poszła wspomniana Sobótka, czyli Ślężański Mnich. Okolice Ślęży przywitały nas temperaturą w okolicy 3-4 stopni, mokrymi asfaltami i okrutnie mocnym wiatrem. Organizator przygotował dla nas odświeżoną rundę, dodając na trasie jeden dłuższy podjazd - to mogło mnie tylko ucieszyć. Niestety po nim czekał jeszcze dłuuugi płaski odcinek po polach, gdzie można było spodziewać się wietrznego koszmaru. W tym roku postanowiłem wrócić na dystans FUN i chyba już się pogodziłem na dobre z moimi ograniczeniami zdrowotnymi - ile można walczyć z wiatrakami...
Ochoty na rozgrzewkę w tych warunkach nie było, coś tam pokręciłem, sprawdziłem tradycyjnie ostatnie 2 kilometry trasy, ułożyłem sobie w głowie taktykę i ustawiłem się w sektorze startowym. Sama niska temperatura nie była taka zła, wystarczyło się dobrze ubrać i nasmarować maścią rozgrzewającą (tu od zawsze sprawdza mi się Sportsbalm Medium), jednak zimny wiatr tak bardzo potęgował uczucie chłodu, że zwykła minuta stania potrafiła już skutecznie człowieka wychłodzić.W końcu nadszedł wyczekiwany start, który okazał się wolniejszy niż zakładałem. Nie było więc sensu czekać i już pod pierwszą górkę postanowiłem się rozgrzać, naciągając trochę grupę. Potem krótki zjazd, odcinek płaski z wiatrem i już zbliżaliśmy się do, wspomnianego wcześniej, nowego podjazdu pod Winną Górę, który znałem wcześniej tylko jako zjazd od drugiej strony. Nie szaleję, wiem że jest zdecydowanie za daleko do mety, a jazda samotnie przy takim wietrze to byłoby dla mnie samobójstwo. Nadaję równe tempo, ktoś poprawia i tak wjeżdżamy na szczyt. Okazuje się, że jednak poszła selekcja i jest nas chyba ósemka. Jeśli będziemy więc współpracować to powinno być dobrze.
Czeka nas szybki zjazd i tu spostrzegam, że coś jest nie tak z moją przerzutką - nie chce zrzucić na kilka najniższych koronek. Tylko ja wiem, jak bardzo musiałem się napocić żeby zjechać tam z tą grupką na takim przełożeniu - Strava pokazuje w tym miejscu kadencję 150 :)
Na szczęście na dole był odcinek brukowany i jak tylko mój rower poczuł kostkę, momentalnie przerzutka zrzuciła na najniższą koronkę - coś się musiało po prostu przyblokować.
Teraz czekał nas długi odcinek w zasadzie bez żadnych drzew, na odkrytym terenie, gdzie wiatr chwilami chciał przewracać, a w rękach czuć było że jedzie się na wysokich stożkach. W sumie to chyba nie pamiętam żebym kiedykolwiek jechał na wyścigu, po płaskiej szosie, 25 km/h.
W międzyczasie doszliśmy dużą część grupy M20 i zrobił się z tego pokaźny peletonik. Im bliżej byliśmy Sobótki, tym było bardziej niebezpiecznie. Każdy już kombinował jak tu się przebić do przodu, nikt nie dawał mocnych zmian, a w takich warunkach bardzo łatwo o jakieś liźnięcie koła i kraksę.