Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Słowacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Słowacja. Pokaż wszystkie posty

Kezmarok, czyli słowackie ściganko


Pierwotny plan był taki, że skoro jestem na urlopie w Bukowinie Tatrzańskiej akurat w tym terminie to zalicze sobie Road Maraton w Nowym Sączu i TdP Amatorów. Jednak wyścig w Nowym Sączu odwołali, a że znalazłem w sieci wyścig w Keżmarku, który jest jeszcze bliżej Bukowiny, to decyzja mogła być tylko jedna - jadę ;)

--------------------------------------------------------------------------------------
Jechać na wyścig na Słowacji bez nogi to jak iść na randkę w ciemno przez internet, dobrze wiesz że będzie masakra i że będzie bolało ale i tak idziesz bo może akurat...
--------------------------------------------------------------------------------------

O wyścigu nie wiedziałem prawie nic, znałem tylko ostatni podjazd i zjazd, na liście startowej widniały takie nazwiska jak zwycięzca długiego dystansu Tatry Tour czy Jarnej Klasiki, wiedziałem więc że nie będzie to zabawa, a walka o przetrwanie, szczególnie że jeśli chodzi o formę to jestem tam gdzie jestem, czyli dość daleko od optymalnej dyspozycji. Ten rok nie jest taki jak bym chciał ale nie będę teraz marudzić.


Od rana piękna pogoda, kiedy już wjeżdżam autem do Kotliny Popradzkiej jest tak pięknie, że aż się muszę zatrzymać i popatrzeć spokojnie na Tatry Wysokie, wszystko widać jak na dłoni, żadnej chmurki na niebie - bajka.
Do Kieżmarku dojeżdżam szybko i jestem sporo przed czasem. Słowacy znają się w temacie wyścigów, biuro mieści się w największym zabytku miasta - średniowiecznym zamku. Wyścig to przecież idealny pretekst do pokazania najlepszych miejsc w mieście - start i meta z kolei zlokalizowane były przed pięknym ratuszem na starówce. Zapisy idą sprawnie, na miejscu jest toaleta, duży parking itd...

Co ciekawe dookoła pełno słowackich zawodników ubranych w ich narodowe barwy (bardzo ładne z resztą) i tak sobie myślę że u nas jak już to można spotkać repliki koszulki MP Bory, a tam jakoś nie ma sytuacji że każdy jeździ w replice koszulki MŚ Sagana tylko po prostu barwy reprezentacyjne.

Szybkie przebieranie, ogarnianie sprzętu, trochę rozgrzewki i już stoimy na starcie. Wystrzał z pistoletu i ruszamy.
To co się od razu rzuca w oczy to wielka kultura jazdy. Mamy chyba ze 3 km startu honorowego i nikt się nie przepycha. W Polsce standardem jest, że po chwili jedzie jeden na drugim, co chwilę ktoś po chodnikach próbuje się przebijać i inne akcje, tu nic, całkowita kulturka, spokój, wszystko bardzo bezpiecznie. Machanie czerwoną flagą i mamy start ostry, na początek jakieś 15 km po płaskim, równe tempo, cały peleton i tak połykamy kolejne kilometry.


Zaczyna się pierwszy podjazd, kompletnie go nie znam, nie wiem nawet ile ma kilometrów, jadę więc od startu mocno trzymając się z czołówką. Po jakimś czasie zerkam na pulsometr, a tam powyżej 190 uderzeń - no kosmos jakiś. Ale jadę dalej, po kolejnych kilku minutach zaczynam czuć, że z rąk odpływa krew, znaczy że idę w trupa i zaraz za to zapłacę. Kiedy po zakręcie, który wydawał mi się końcówką widzę kolejną długą prostą do nieba, muszę odpuścić i odpadam od czołówki.
Puls lekko spada i od razu lepiej się jedzie ale "ugotowane" nogi potrzebują jeszcze dłuższej chwili żeby wejść w dobry rytm. Z przełęczy dość szybki zjazd, dojeżdża do mnie kilka osób i dalej lecimy już sprawnie w małej grupce. Ani się obejrzałem, a już wyrósł nam drugi dość długi podjazd. Tu jedzie mi się już lepiej chociaż wciąż trochę brakuje do pełni szczęścia. Pomagają napisy na asfalcie z Nowy Targ Road Challenge i w sumie szybko znajduję się na szczycie.

Stąd zjazd już dużo bardziej niebezpieczny, po czym następuje bardzo pofalowany odcinek drogi przez Osturnię. Tak to wszystko się składa, że w tej małej spiskiej wsi robi się nas pokaźna - kilkunastoosobowa grupa i takim składem zaczynamy wspinaczkę dnia, cream de la cream, czyli długie i mozolne wjeżdżanie na Przełęcz Zdiarską. Kto nie zna tego podjazdu, szybko musi to nadrobić, gdyż moim skromnym zdaniem, znajduje się on w TOP5 najpiękniejszych tatrzańskich podjazdów !


Tutaj nogi trochę puszczają i postanawiam mocno potrenować, chwilę jadę w grupce, po czym stwierdzam, że zaatakuję i odjeżdżam. Powiększam dystans od grupki, idzie mi ciężko ale myśl, że przewaga wzrasta mnie nakręca i dość sprawnie mija całą wspinaczka. Na szczycie czuję już zmęczone nogi i lekkie kurcze w mięśniach, zaczynam długi zjazd do Zdiaru.
Jako, że jadę sam jest ciężko, wieje w twarz i w zasadzie czekam tylko aż dogoni mnie grupka, którą odstawiłem na podjeździe. Moja przewaga musiała być spora, bo dojeżdżają do mnie dopiero za Zdiarem. Wskakuję na koło i lecimy po zmianach.
Tu kolejna dygresja, jazda w grupce ze Słowakami jest zupełnie inna niż u nas w kraju. Zazwyczaj idą mocne i równie zmiany, nikt się nie oszczędza, u nas na wyścigach każdy coś tam ściemnia, a im większa grupka tym mniejsze tempo ;)


Niestety kurcze są coraz mocniejsze i pomimo fajnej współpracy, na około 20km do mety, muszę pożegnać się z kompanami i od tego czasu jechać bardziej turystycznie. Wieje w twarz, dłuży mi się strasznie, mijają mnie jeszcze dwie grupki kolarzy i dojeżdżam w końcu na metę.
Wynik - 15 w kategorii B i 40 OPEN, gdybym dojechał z moją grupką wychodziło miejsce 8 kat i 20 OPEN, co na moją obecną formą nie jest wcale takim złym wynikiem.

No nic, kolejne nowe doświadczenie, tak dziwnego wyścigu jeszcze nie jechałem, najpierw 15km płasko, potem nagle 1200 metrów przewyższenia na 40 kilometrach i na koniec 30 km w dół i po płaskim pod wiatr na wykończenie nóg i psychiki. Dziś liczyła się moc w nogach ale również i taktyka, którą ja osobiście całkiem zawaliłem - ale przynajmniej dobrze potrenowałem :)

Tatry Tour 2016

Tatry Tour - wyścig, który na krótszym dystansie jest wręcz skrojony pode mnie, zrozumiałem to w roku 2013, kiedy finiszowałem tu jako 5 zawodnik OPEN. Jednocześnie jest to też wyścig, który co roku zaskakiwał mnie jakimś "niefartem", a startuję tu już od roku 2010, z jednoroczną przerwą.


Wyścigu chyba nie trzeba nikomu przedstawić, jednak jeśli znajdzie się ktoś kto jeszcze nie zna Tatry Tour to zachęcam do jednego z moich dawniejszych postów. Oczywiście od 2010 roku wyścig trochę ewoluował, w tym roku start i meta były trochę dalej, już na terenie Nowego Smokovca, zmieniła się też topografia ostatniego kilometra, który w tym wyścigu ma kluczowe znaczenie.
W tym roku miała też miejsce inna, istotna dla mnie, zmiana - z uwagi na Światowe Dni Młodzieży, organizatorzy postanowili przenieść wyścig z ostatniego weekendu lipca, na pierwszy weekend września, co ostatecznie skutkowało lepszą dla mnie pogodą.

Zacznijmy jednak od początku...

W tym roku niestety nie miałem aż tyle czasu, żeby, jak co roku, przyjechać do Bukowiny Tatrzańskiej na tydzień, udało się wygospodarować 4 dni i musiało mi to wystarczyć żeby "naładować baterie". W Tatry przyjechałem w czwartek, gdzie powitała mnie genialna pogoda, słoneczko i 25 stopni. Co najlepsze, prognozy zapewniały, że taka pogoda utrzyma się przez cały weekend !
Czwartek i piątek to krótkie jazdy po okolicznych trasach, nie obyło się oczywiście bez wizyty na cudownej rundzie prowadzącej przez Łapszankę, Osturnię, Przełęcz Zdiarską, Łysą Polanę i Głodówkę czyli obowiązkowy punkt podczas pobytu w Tatrach.


W sobotę 3 września pojechałem tam, gdzie było moje miejsce tego dnia, czyli do Starego Smokovca na Słowacji. Pogoda wyśmienita, słoneczko oświetlające masywne, tatrzańskie szczyty i wszechobecny błękit nieba. Czego chcieć więcej ? Oczywiście doskonałego ścigania na szosie ;)



O 10:00 rusza na trasę ekipa z długiego dystansu, dla mnie to za dużo, szczególnie teraz kiedy mam swoje problemy mięśniowe. Ściganie przez połowę dystansu, a potem walka o przetrwanie to nie dla mnie...

O 11:00 z liczną ekipą mojego BodyiCoach Cycling Team stanęliśmy więc na starcie krótszego dystansu. Do przejechania mieliśmy niespełna 75 kilometrów i około 1200 metrów przewyższenia.

3,2,1... start
Po starcie tradycyjnie długi zjazd aż do Tatranskiej Kotliny z jednym krótkim podjazdem w Łomnicy. Tu tradycyjnie jest szybko i sprawnie, trzeba jechać czujnie z przodu żeby czasem nie załapać się do jakiejś głupiej kraksy.
W zasadzie do miejscowości Zdiar bez przygód, wszyscy razem, to jeszcze nie czas na próbę sił. Ta przyszła wraz z nadejściem pierwszego długiego podjazdu pod Przełęcz Zdiarską. Nachylenie kilkuprocentowe nie straszy, jednak podjazd ten ma w sobie coś co męczy psychikę - długie proste aż po horyzont, kiedy już myślisz że osiągnąłeś szczyt, po zakręcie roztacza się kolejna długa prosta ;)
Jeszcze przed startem

Co roku to właśnie tutaj dochodziło do wyselekcjonowania czołowej grupki, nie inaczej było tym razem. Wraz z Rafałem z Teamu postanawiamy wziąć sprawy w swoje ręce i równo po zmianach przeprowadzamy selekcję, lecimy równo i mocno. Na szczycie zostaje nas kilkanaście osób - można powiedzieć dość komfortowa sytuacja, szczególnie że oprócz mnie i Rafała jechał tu też Dawid.


Potem długi i sprawny zjazd, a następnie ni to płaski odcinek, ni to podjazd, ciężko to nazwać :) Tutaj tempo spada na tyle, że dojeżdżają do nas jakieś "niedobitki". Jednak jak tylko zrobiliśmy nawrót na granicy od razu postanowiliśmy ponowić selekcję, tym razem mocno pociągnął Rafał - ja się trochę zagubiłem na tyłach grupki ale tuż przed szczytem już kręciłem w czubie.

Przed nami został ostatni długi podjazd, znów na Przełęcz Zdiarską, ale tym razem od drugiej strony. Tempo wzrasta z każdym kilometrem, podkręca Rafał, potem poprawia kolega "Bobas" (zwycięzca OPEN sprzed roku), któremu z kolei poprawiam ja. Tempo było na tyle konkretne, że na szczycie zostało nas jedenastu.
Pozostał szybki zjazd do Zdiaru i dalej już długi ale łagodny podjazd z powrotem do Smokovca.

Tradycyjnie na tym odcinku czarowanie przeplata się z ciągłymi próbami odskoczenia od peletoniku. Ja jadę sobie spokojnie kontrolując rywali. Wiem, co jest moją największą siłą więc nie ma co kombinować tylko czekać na końcówkę.

Mój plan taktyczny wypala prawie w 100 procentach, na 2 kilometry przed metą odskakuje bowiem od nas dwóch Słowaków, po czym dojeżdża do nich jeszcze jeden rywal. Nikt za nimi nie skacze, dopiero na kilometr przed metą stawiam wszystko na jedną kartę. Skaczę za Bobasem, po czym mocno poprawiam i idę w trupa już na metę, nikt nie utrzymuje koła. Jadę bardzo mocno, dochodzę dwójkę Słowaków, mijam ich i gonię ostatniego rywala. Z każdym metrem jestem coraz bliżej.

Ognisty finisz ;)
Niestety zabrakło pewnie z 20-30 metrów, żeby przekroczyć metę jako 1 zawodnik OPEN. Jestem drugi, przegrywając laur zwycięstwa o pół sekundy. Lekko nie było, Garmin pokazał puls maksymalny 198, kalkulacji więc żadnych nie było ;) Pozostało długie oczekiwanie na dekorację i lekki niedosyt, bo pierwszemu i trzeciemu czekać się już nie chciało i na podium musiałem wyjść sam - trochę lipa.
Upragnione podium
Nie ukrywam, że bardzo potrzebowałem w tym sezonie takiego wyścigu, w sezonie, w którym od samego początku było mi bardzo ciężko i ciągle coś stawało mi na drodze do uzyskania odpowiedniej formy. Problemy zdrowotne prawie wybiły mi kolarstwo z głowy ale jakoś się pozbierałem i chyba idzie ku lepszemu (o tym już niedługo w osobnym wpisie). Od kilku lat moim małym marzeniem było pudło na Tatry Tour i wreszcie udało się to zrobić. Oczywiście minimalny niedosyt jest - pierwsze miejsce było na wyciągnięcie ręki ale zdecydowanie nie ma co narzekać :)


Marzenia się spełniają, kolejne jest bardziej długofalowe i skupia się w trzech literkach - GMP ;)

Tatrzański Klasyk II - Słowackie Stawy


Góralu, czy Ci nie żal...
Mieć takie tereny, takie asfalty i nie jeździć tu na szosie ;)


Od czasu, kiedy Tour de Pologne, po długiej kampanii Dolnośląskiej (wszyscy chyba pamiętają katowanie do bólu słynnego Orlinka), zawitało na Podhale, zrobiło się tu małe eldorado dla szosowców z całego kraju. Jakość asfaltów poszła bardzo do przodu, lokalne pensjonaty coraz bardziej przystosowane są do przyjmowania kolarzy wraz ze swoimi rumakami, nawet lokalni kierowcy patrzą już na nas przychylniejszym okiem.

Ja jednak pamiętam te tereny z czasów jak jeszcze kolarze szosowi byli tu bardziej egzotyczni i wtedy najlepszym rozwiązaniem, by cieszyć się całkowicie z szosowania, był wypad na Słowację. Dlatego też, nawet teraz, gdy standardowo co roku odbywam urlop w Bukowinie Tatrzańskiej z rowerem, muszę zaliczyć jakiegoś fajnego tripa u naszych południowych sąsiadów – a możecie mi wierzyć warto tam pojechać...

Rok temu przejechałem i opisałem na blogu Tatrzański Klasyk, w tym sezonie postanowiłem zmodyfikować nieco trasę i tak powstał ten artykuł, czyli tytułowy Tatrzański Klasyk II – Słowackie Stawy.

Głodówka
Ruszam z Buńdowego Wierchu w Bukowinie Tatrzańskiej, piękny widok na Tatry budzi moje oczy, ciało jednak wciąż zaspane więc robię mocne espresso i wsuwam standardową owsiankę. W tym roku będzie łatwiej, bo mam kompana – Bartka od nas z Teamu – w duecie zawsze raźniej :)

Gdy wyjeżdżamy z naszej kwatery jest jeszcze wcześnie, wskazówki zegarka układają się na kombinacji 7:15, jest chłodno i rześko ale później ma być tylko lepiej. Poziom naszej motywacji i chęć odhaczenia kolejnej akcji życia jest tak wysoki jak Gerlach, pod którym przecież dziś będziemy.

Tatry Wysokie - widok z Bukowiny Tatrzańskiej
Na dzień dobry czeka nas niedługi, ale idealny na rozgrzanie zaspanych mięśni, podjazd na Głodówkę, tutaj każdy jedzie w swoim rozgrzewkowym tempem, mięśnie zaspane, w brzuchu przewraca się jeszcze owsianka i kawka – nie ma co szaleć ;)
Niewielka długość podjazdu powoduje, że bardzo szybko znajdujemy się już na szczycie, gdzie obowiązkowo robimy krótki postój na parę fotek – Głodówka to jedno z miejsc w naszych Tatrach, skąd rozpościera się genialna wręcz panorama gór.
Widoki z Głodówki
Na Głodówce
Następnie czeka nas szybki zjazd na Łysą Polanę, gdzie żegnamy się z Polską i witamy Słowację, powitanie, jak na naszych południowych sąsiadów przystało, sponsorowane jest przez podjazd – niedługi i całkiem przyjemny ale jednak podjazd ;)
W zasadzie powielamy tu trasę słynnego wyścigu amatorów – Tatry Tour, który jechaliśmy w sobotę i który konkretnie czuję w moich nogach (na kilometr przed metą dostałem bolesnych kurczy i teraz całe nogi mam „ponaciągane”). Każde przejście w klasyczną stójkę połączone jest z ukłuciem w kilku miejscach, ale takie coś nie może mnie przecież zatrzymać;)

Dalej trasa wiedzie krótkim zjazdem, a następnie pierwszym dłuższym podjazdem tego dnia na Sedlo Pod Prislopem. Nie jest to wymagająca góra ale bardzo się dłuży z uwagi na długą prostą już na samą przełęcz. Na górze nie ma wspaniałych widoków, w zasadzie nic nie ma, więc szybko udajemy się w dół do miejscowości Zdiar.

Teraz klasyczne kolarskie zamulanie po zmianach i raczej płaskie tereny, przejeżdżamy przez Tatrzańską Kotlinę, gdzie jest Jaskinia Bielanska i chwilę później skręcamy już na słynną Tatrzańską Magistralę, czyli elegancką drogę biegnącą równolegle wzdłuż Tatr Wysokich.

Teraz chyba najnudniejsza część dzisiejszej trasy, czyli praktycznie cały czas lekko w górę aż do Starego Smokowca, przejeżdżając przez Tatrzańską Łomnicę. Nic się tu ciekawego nie dzieje, warte uwagi jest tylko spojrzenie na majestatyczny szczyt Łomnicy, przez który cały czas przewalają się ciężkie chmury. 

Generalnie widok na Tatry po słowackiej stronie jest zgoła odmienny niż ten po naszej stronie. W Polsce mamy takie klasyczne przedgórze i górzyste Podhale, tutaj Tatry wyrastają nagle z zupełnie płaskiej kotliny tworząc fascynujący widok. Dodatkowo po słynnej wichurze w 2004 roku, którą Słowacy nazwali Wielką Kalamitą, zbocza gór są obdarte z lasów. Wszystko to tworzy niezwykle interesującą scenę, a dziś w sztuce dnia grałem ja oraz Bartek ;)

Nie przynudzając, sprawnie przejeżdżamy Stary Smokoviec i szybko dojeżdżamy do Tatrzańskiej Polianki, gdzie znajduje się nasz główny punkt treningu – podjazd na słynny Śląski Dom, czyli schronisko wysokogórskie położone nad Velickim Plesem.

Tatrzańska Magistrala przed Polianką
Nie idziemy jednak na łatwiznę i specjalnie zjeżdżamy do miejscowości Gierlachov aby nasz podjazd dnia miał nie 6,5, a 10,5 kilometra. Na dole stajemy w celach, nazwijmy to, fizjologicznych i zaczynamy podjazd kategorii HC na wspomniany Śląski Dom.
Ja celowo postanawiam jechać dość mocno i równo, tak by zaatakować KOMa na Stravie ;)
Początkowe kilometry prowadzą przez całkowicie odarty z lasu teren, przez co ciągle wieje mocno w twarz, w dodatku w oddali widać cel i to bardzo w oddali...
Trzymam swoje równe tempo i szybko dojeżdżam z powrotem do Polianki, stąd zaczyna się już konkretny podjazd, gdzie nachylenie przypomina alpejskie przełęcze i w zasadzie nie ma żadnego miejsca z wypłaszczeniem.
Za każdym razem gdy zaliczam ten podjazd zastanawiam się po co to robię ;) Ciągłe przepychanie, ani chwili wytchnienia, może kilka miejsc gdzie można rozkręcić większą kadencję. Na początku asfalt miód-malina, potem zaczyna się psuć, na jakieś 3 km do szczytu zamienia się w fatalną nawierzchnię, której nie można nazwać nawet szutrem, by na końcu zamienić się w wyśmienity asfaltowy dywanik.

Gładki asfalt w środkowej fazie podjazdu
Na podjeździe
Jeszcze kawałek i będzie szczyt
Końcówka podjazdu i znowu idealny podjazd
Wjeżdżam na ostatni fragment podjazdu, taki wyjazd z granicy górnego regla i wjazd w strefę kosodrzewiny. Jak na dłoni zaczyna być widoczne schronisko. Myślisz, że to już bardzo blisko, jednak jest to złudzenie identyczne z tym na finiszu wyścigu w TV, taki skrót kamery, okazuje się że do mety jeszcze cały ciężki kilometr.




Przy samym schronisku zasłużony odpoczynek, robienie zdjęć, podziwianie tego pięknego miejsca i strach przed zjazdem po tym fatalnym odcinku „asfaltu”. Miejscówka jest fascynująca, surowe skalne zbocza opadające do typowo górskiego stawu, w oddali wodospad i poczucie, że niedaleko czai się król Tatr - Gerlach. Pogoda dopisuje, widoki genialne, najchętniej siedzielibyśmy tam z godzinkę ale niestety nie ma takiej opcji i po serii zdjęć kierujemy się na dół.
Velicki relaks
Śląski Dom - niezbyt górskie schronisko w wyglądzie ;)

Zjazd przemilczę, wspomnę tylko, że rozcentrowało mi się koło, bo nie zauważyłem poprzecznej rynny odpływowej i w dodatku moje koło zostało „potrącone” przez wiewiórkę (na szczęście tylko się odbiła i uciekła w zarośla).

Na Tatrzańskiej Magistrali udajemy się w kierunku Szczyrbskiego Plesa, czyli tam, gdzie Rafał Majka wygrał etap Tour de Pologne w ubiegłym roku. Jest cały czas lekko pod górę i wieje masakrycznie mocno w twarz. Na całe szczęście jest nas dwóch i po zmianach jakoś udaje się to przetrwać psychicznie. Uroku dodają cudowne widoki na rozległą kotlinę po lewej i Tatry po prawej stronie.
Widok na Kotlinę
Jeszcze przed Szczyrbskim Plesie skręcamy w prawo i udajemy się na kolejny fajny podjazd tego dnia – Popradzkie Pleso. Na papierze wygląda bardzo fajnie, nachylenie raczej średnie z kilkoma mocniejszymi fragmentami, dobry asfalt i na końcu piękny górski staw. Czego chcieć więcej ? Z takim nastawieniem zaczynamy jazdę w górę. Dość szybko uświadamiamy sobie, że nie będzie wcale tak przyjemnie. I nie chodzi tu o nachylenie, czy nawierzchnię – te są faktycznie idealne, chodzi o turystów... Okazało się, że Popradzkie Pleso to trochę takie nasze Morskie Oko i na  podjeździe idą całe pielgrzymki. W dodatku idą jak święte krowy w Indiach, całą szerokością szosy, kompletnie nie zważając na krzyki „Uwaga”. Mówiąc krótko podjazd na Popradzkie Pleso przypominał nam slalom gigant i ciężko było tu trzymać jakieś konkretne równe tempo – taki trochę trening interwałów na podjeździe ;)
Popradzkie Pleso
Popradzkie Pleso
Schronisko nad Popradzkim Plesem
Natomiast sam staw jak zwykle bardzo malowniczy, błękit wody klasycznie kontrastuje z surowymi zboczami okolicznych szczytów. Znajduje się tu również schronisko górskie, które jednak nie wyróżnia się zbytnio architekturą. Ogólnie przyjemne miejsce ale jednak czuć tu już "komercję".

Tu też robimy trochę zdjęć, zjadamy kolejne batoniki, napełniamy bidony w strumyku i zaczynamy zjazd tą samą drogą – kolejny slalom gigant, jednak tym razem dużo bardziej niebezpieczny, bo na większych szybkościach...

Nad Popradzkim Plesem
Widokówka - Popradzkie Pleso
Na dole postanawiamy jeszcze odbić w prawo i odwiedzić Szczyrbskie Pleso, krótki acz treściwy podjazd prowadzi nas do tej miejscowości. Jedziemy do momentu, gdzie kończy się asfalt. Nie wiem czemu, ale przypomina mi to wszystko Karpacz. Chodnikami idą pielgrzymki turystów, jest do tego stopnia tłoczno, że nawet nie podjeżdżamy nad słynny staw, który nazywa się tak jak miejscowość. W ramach rekompensaty zatrzymujemy się trochę niżej – nad Nowym Szczerbskim Plesem, czyli mniejszym bratem słynnego stawu.

Nowe Szczyrbskie Pleso
W ten sposób zaliczamy jednego dnia trzy malownicze, tatrzańskie stawy położone na Słowacji. Trzeba przyznać, że Słowacy mieli gest, że wszędzie tam prowadzą asfalty i wszędzie tam można wjechać rowerem.
Teraz pozostaje wrócić do Bukowiny, czyli przed nami jakieś 65 kilometrów zamulania tą samą drogą, którą już jechaliśmy. Na szczęście początkowo pomaga nam wiatr i tempo w jakim dojeżdżamy do Smokowca, a następnie do Łomnicy jest imponujące.

Tu niestety niemiła niespodzianka, w moim tylnym kole zaczyna mocno schodzić powietrze, muszę się zatrzymać na wymianę uszkodzonej dętki. Okazuje się, że w zapasie jest walnięty wentyl i moja pompka generalnie nie ogarnia sprawy. Męczymy się tam bardzo długo, w końcu udaje się jakoś to ogarnąć i możemy jechać dalej.

Najdłuższy pit-stop ever
Nogi już mocno zmęczone, głowa w zasadzie też, brzuch zaczyna przypominać, że same batony i żele to nie jest to co lubi najbardziej. W dodatku zapasy wody kurczą się bardzo szybko.
Czuję zbliżającą się bombę ale jakoś udaje się całkiem sprawnie dokręcić do końca, resztkami sił przejeżdżając Sedlo Pod Prislopem i Głodówkę od drugiej strony.
Przed Głodówką
Po prawie sześciu godzinach w siodle wracamy do Bukowiny, robi się chłodno, wychładza intensywny wiatr, chyba idealny moment na zakończenie treningu.
Kolejna szosowa przygoda życia odhaczona, teraz pora planować kolejne :)

To już jest koniec...

Europejskie Wyścigi dla Amatorów - Tatry Tour

Tym razem opiszę wyścig, który zdecydowanie jest w zasięgu każdego z nas. Aby w nim wystartować wystarczy bowiem przekroczyć południową granicę Polski o jakieś 30km. Mowa o popularnym wyścigu Tatry Tour, czyli nieoficjalnych Mistrzostwach Europy Środkowo-Wschodniej Amatorów.
www.ubytovanie.sk
Powiem tak, kto wystartował w tym wyścigu, w kolejnym roku chce wystartować ponownie. Tatry Tour ma po prostu w sobie to coś. Znakomity kolarski klimat, piękna trasa i bardzo wysoki poziom sportowy – to cechy które mogą tylko zachęcać do pojawienia się w słowackim Starym Smokovcu tradycyjnie w ostatnią sobotę lipca.
W roku 2014 wyścig odbędzie się dokładnie 26 lipca. Start i meta znajduje się we wspomnianym wcześniej Starym Smokovcu.

Organizator zapewnia dwa dystanse, dłuższy (dystans mistrzowski) – 195 km (2750 metrów przewyższenia) oraz krótszy – 72 km (przewyższenie 1092 metry). W obu przypadkach tempo jest bardzo wysokie, czołówka jest bardzo mocna i aby powalczyć o najwyższe laury trzeba reprezentować wysoki poziom sportowy.
foto.mtbiker.sk
Trasa ma ogromne walory krajobrazowe, ponieważ długi dystans obiega dookoła Tatry. Oczywiście jest to wyścig górski więc nie obędzie się bez charakterystycznych wspinaczek, w tym roku na dystansie 195 km trzeba było pokonać takie podjazdy jak Szczyrbskie Pleso, Ostra, Oravice, Ząb, Głodówka i Prislop. Czasem występują kosmetyczne zmiany, bowiem w jednym roku jedzie się przez Zakopane, a w innym przez Ząb i Bukowinę Tatrzańską. Trasa wiedzie oczywiście przez Słowację i Polskę po częściowo zabezpieczonej trasie (czołówka jedzie za pilotem i ruch jest wstrzymywany, jednak osoby z dalszych grup muszą już jechać w ruchu ulicznym częściowo tylko zabezpieczonym przez policję). Taki format jest jednak wystarczający aby zapewnić odpowiednie warunki do konkretnego i bezpiecznego ścigania.
foto.mtbiker.sk
Takie same warunki panują na krótkiej trasie, która ze Starego Smokovca prowadzi na Łysą Polanę i z powrotem, zaliczając po drodze m.in. podjazd na Prislop z obu stron.
foto.mtbiker.sk
Na starcie, co roku staje czołówka amatorów naszej części Europy, są oczywiście głównie Słowacy, Czesi, Polacy oraz Węgrzy. Często startują również zawodowcy, jak np. Kamil Zieliński, Emanuel Piaskowy, Andrzej Kaiser i inni.
foto.mtbiker.sk
Ja trzykrotnie startowałem na krótkim dystansie, najlepsze miejsce było w tym roku – 5 open. Kusi start na mistrzowskiej trasie ale jednak dystans 195 km wymaga żelaznej kondycji jeśli chce się walczyć o wysokie pozycje.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na poziom organizacyjny, tutaj wszystko dopięte jest na ostatni guzik i jest to prawdziwe kolarskie święto. Po wyścigu na każdego zawodnika czeka pyszny obiad w restauracji Grand Hotel. Jest to fajne uczucie jak je się obiad w stroju kolarskim w luksusowej restauracji i jest się obsługiwanym przez kelnerów w białych rękawiczkach ;)
foto.mtbiker.sk
Podsumowując jest to świetny wyścig dla amatorów, wysoki poziom sportowy, świetna organizacja i wysokie walory krajobrazowe powodują, że każdy znajdzie tu coś dla siebie i zdecydowanie będzie chciał wystartować również w kolejnym roku. Zdecydowanie polecam !!

Jak zwykle odsyłam na stronę organizatora, gdzie znajdziecie wszelkie szczegóły:
foto.mtbiker.sk