Wyścigowy weekend w Karkonoszach

Jest takie miejsce na Ziemi, gdzie ja i mój rower czujemy się jak u siebie w domu, gdzie każda godzinka kręcenia działa jak ładowanie baterii i gdzie najchętniej jeździłbym co tydzień, a najlepiej został tam na stałe - to miejsce to Karkonosze. Góry niskie i wysokie zarazem, bliskie i dalekie, duże i małe, z charakterystyczną Śnieżką górującą nad całym masywem.


Dlatego jak pojawiła się opcja wystartowania w lokalnym, czeskim wyścigu Krakonosuv Cyklomaraton i dodatkowo zostania tam na niedzielę, nie zastanawiałem się długo i zaznaczyłem sobie kartki w kalendarzu. Na duży plus była też opcja wyjazdu z rodzinką, co przy dwójce dzieciaków nie jest już takie proste jak kiedyś.

Prognozy na dzień wyścigu były dla mnie nieubłagane - pełne słońce i upał ponad 30 stopni, takie warunki plus fakt, iż do przejechania było 125 kilometrów i 1800m przewyższenia, nie dawały zbytnio nadziei na dobry wynik. Kto mnie zna, ten wie o moich problemach zdrowotnych, które uaktywniają się najbardziej właśnie w takich warunkach. Z góry założyłem sobie więc, że będę się raczej oszczędzał chcąc po prostu ukończyć wyścig bez większych przygód.

W sobotę rano przyjeżdżam do Trutnova i mimo, iż jestem dość wcześnie, całe centrum żyje tym wyścigiem, pełno kolarzy amatorów, ale również i prosów (np z Elkov Author), zdecydowanie czuć atmosferę wyścigu, a patrząc na ilość uczestników (ponad 1000) można poczuć się jak na jakimś słynnym Gran Fondo. Odbiór pakietu z biura, toaleta, przebieranie, króciutka rozgrzewka i ustawiam się na starcie - robię to dość wcześnie, bo przy takiej ilości ludzi warto jednak zacząć gdzieś z przodu.

Najpierw startują kozaki z długiego dystansu, pięć minut po nich - my. Wystrzał z armaty, który wszystkich wystraszył i poszło.... W sumie już od początku widać to, z czego czeskie wyścigi są znane, czyli duża kultura w peletonie, nikt się nie przepycha za wszelką cenę, nie ma tego klasycznego polskiego kotłowania. Peleton naprawdę duży, nikt nawet nie myśli o próbach odjazdu, ja jadę równo, kontrolując spokojnie sytuację. Jest mega gorąco i tak naprawdę nie wiadomo co gorsze - z przodu człowiek bardziej się męczy i traci energię, schowany w peletonie z kolei czuje się jak na patelni, bo nie ma kompletnie żadnego ruchu chłodzącego wiatru.
Zbliża się pierwszy podjazd, a w zasadzie taka większa hopa, tempo wzrasta i mamy pierwszą selekcję, po której jednak wciąż jest nas baaaardzo dużo.

Dalej w zasadzie bez przygód, równa jazda w grupie, co jakiś czas tempo konkretnie wzrasta, żeby za chwilę znów się uspokoić. Dojeżdżamy tak do Chełmska Śląskiego, gdzie szosa zaczyna piąć się wyraźnie w górę - mamy pierwszy konkretny podjazd tego dnia, aczkolwiek nie na tyle długi, żeby rozwalić peleton w drobny mak. Selekcja oczywiście jest, ale po zjeździe, już na płaskim odcinku znów zbiera się liczny peleton - na oko kilkadziesiąt zawodników.
Kolejne podjazdy są mniej więcej takie same - najpierw za Krzeszowem, potem na Szczepanów, zostają w nogach, dzielą grupę ale nie powodują takiej prawdziwej, ostrej selekcji. Jadę cały czas w pierwszej grupie ale już czuję, że organizm za jazdę w tym upale wystawi mi rachunek.
Trochę problemów sprawił mi bardzo kręty odcinek brukowany w centrum Lubawki, którego się kompletnie nie spodziewałem, a który wprowadził sporo zamieszania, porozrywał grupę bardziej niż podjazdy i trzeba było ostro gonić.


Wszyscy w naszej grupie wyraźnie czekali na wisienkę na torcie, czyli zbliżający się podjazd pod Przełęcz Okraj i w zasadzie jak tylko skręciliśmy z Przełęczy Kowarskiej w kierunku granicy, tempo wyraźnie wzrosło. Próbowałem jechać z grupą jednak organizm postawił weto. Patrzyłem na swojego Garmina i po prostu nie wierzyłem, w normalnych okolicznościach spokojnie powinienem jechać jakieś 60w więcej ale po prostu nie mogłem - jak Rafał Majka na Giro - teraz wiem co czuł. Nie muszę chyba podkreślać, że 60wat to jest po prostu przepaść. Jadę więc cały ten podjazd swoim żółwim tempem, raz kogoś wyprzedzam, raz ktoś wyprzedza mnie, generalnie wszyscy cierpią, słońce grzeje niemiłosiernie, a droga cały czas pnie się równo w górę i nie daje chwili wytchnienia.
Jak bardzo źle mi się jechało niech świadczy fakt, że mój najlepszy czas na tym segmencie to 16:43, a na wyścigu wjazd zajął mi aż 18:28, różnica kolosalna.
Na szczycie w bidonach pustynia więc staję na bufecie (nie wiem kiedy ostatni raz stanąłem na wyścigu na bufecie), uzupełniam jeden bidon do pełna, piję dwa kubeczki izo, jeden kubeczek wody ląduje na głowie i można jechać dalej. Trochę czasu tu straciłem ale bez tego chyba bym nie ukończył wyścigu.
Na zjeździe, gdzie ostro trzeba było dokręcać, formuje się kilkuosobowa grupka i ciśniemy równo po zmianach, gdy się już mocno wypłaszcza mam w zasadzie już serdecznie dość jazdy, bomba to jeszcze nie jest ale taki stan, gdzie wszystko zaczyna przeszkadzać ;) Wieje w twarz, a do mety jeszcze jakieś 20 kilometrów.


Kiedy do Trutnova mamy już tylko 15 kilometrów, na niewielkim podjeździe, czuję nieprzyjemne napięcie mięśnia, które po chwili zamienia się w ostry kurcz po wewnętrznej stronie uda - było to dokładnie po 3 godzinach ścigania więc jak by nie patrzeć, jak na mnie i na panujące warunki, stosunkowo późno. Tak czy inaczej muszę na chwilę przestać kręcić i moja grupka odjeżdża. Po chwili kurcz odpuszcza i ostatnie 15 kilometrów toczę się już samotnie na metę, walcząc z czołowym wiatrem.
Jakimś cudem nikt mnie nie dogania, chociaż wjeżdżając do Trutnova widzę już sporą grupkę za sobą. Biorę się w garść, trochę dokręcam i wpadam na specyficzną, brukowaną prostą do mety.
Fajna sprawa, bo na kresce widać od razu swój czas i zajęte miejsce na telebimie - jestem 13 w kategorii M30 i 41 OPEN. Jak na te warunki jestem zadowolony, szczerze mówiąc, bałem się, że w ogóle takiego dystansu w tempie wyścigowym nie ukończę.

I teraz zdecydowanie najlepszy punkt całego tego dnia - na mecie dostaję zimniutkiego, bezalkoholowego browara - jak mi to piwo smakowało wiem tylko ja i reszta uczestników, bo wszyscy, którzy mogli wlać ten boski napój do swojego gardła po takiej wyrypie mieli na twarzy wyraz dziecka, który właśnie dostał jajko niespodziankę. No coś pięknego po prostu :)


Wyścig zaliczam więc na plus, wynik nie jakiś super extra fajny ale nie na to się na szczęście nastawiałem. Poziom sportowy bardzo wysoki, jak z resztą zwykle bywa u naszych południowych sąsiadów. Co ważne, za poziomem sportowym idzie pod rękę poziom organizacyjny, do którego nie można się kompletnie przyczepić - było super, czuło się w powietrzu atmosferę wielkiego kolarskiego święta i chyba każdy uczestnik wyjechał z Trutnova z bananem na buzi.


Jak wcześniej wspomniałem, udało się zostać w Jeleniej Górze również na niedzielę, na którą zaplanowałem sobie krótki ale bardzo konkretny trening, symulujący trochę to co mnie czeka na zbliżającej się Pętli Beskidzkiej oraz Tatra Road Race. Pogoda uległa totalnej zmianie i było tak jak lubię najbardziej - kilkanaście stopni na plusie. Niestety w nocy były burze, więc w górach, na drogach było pełno kamyczków i innego syfu.

Ruszyłem bez ceregieli, z Sobieszowa od razu na Przełęcz Karkonoską. Pomysł dość hardcorowy mając w nogach ciężki wyścig i dopiero rozkręcając nogi po pobudce ale nie ma co marudzić. Odrodzenie jak to Odrodzenie, zawsze daje w kość, a ostatnie kilka kilometrów to istna rzeźnia dla nóg. Ja wjeżdżam na 36/28, tempo dość spokojne (o ile da się spokojnie jechać taki podjazd), bo nie chodziło o poprawianie czasów na segmentach, a o solidne górskie kilometry w nogach.
Specjalnie wybieram tym razem wariant podjazdu przez Borowice - dłuższy ale łagodniejszy w pierwszej fazie.
Oczywiście obowiązkowo podjeżdżam pod schronisko, kilka fotek i lecę dalej, bo jednak do góry chłodno. Po drodze do Szpindlerovego Młyna odbijam jeszcze w prawo na znaleziony w sieci, krótki podjazd pod Petrovą Boude (Fruhere Peterbaude), gdzie odbudowywane jest właśnie schronisko po pożarze poprzedniego. Droga asfaltowa tylko z nazwy ale dzięki niej wjeżdżam aż na  wysokość 1288 metrów npm.
Widoków za bardzo nie ma, z każdej strony napływają niepokojące chmury, więc po chwili zjeżdżam już do Szpindlerovego Młyna aż nad zaporę, gdzie robię nawrót i zaczynam kolejny tego dnia podjazd kategorii HC, czyli znów Odrodzenie ale tym razem od tej łatwej, czeskiej strony. Podjazd idealny treningowo, równe nachylenie, kilka leśnych serpentyn, mały ruch - to wszystko sprzyja trzymaniu równej mocy i chociaż tego dnia nogi mam jakieś zabetonowane to jedzie się całkiem spoko i sprawnie docieram na przełęcz.


Dokładnie w momencie zdobycia szczytu podjazdu, niestety zaczyna kropić, zjazd z Przełęczy Karkonoskiej jest delikatnie mówiąc jedną wielką porażką, więc nie czekam, tylko na zaciśniętych klamkach zaczynam zjeżdżać, prędkość gdzieś w okolicy 20km/h - każde puszczenie hamulców to jak start na motorze, a że zewsząd straszą dziury i wyrwy w "asfalcie" to nie ma co ryzykować.
Na dole oczywiście postanawiam jeszcze trochę dokręcić i, pomimo iż pada, wjeżdżam jeszcze do Karpacza, potem pod Przesiekę i przez Zachełmie wracam do Sobieszowa.
Fajny, intensywny, trening typowo górski zaliczony, nogi mogły poczuć się trochę jak podczas zbliżającego się, lipcowego ścigania - i o to chodziło !!
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz