Miniony weekend był tym, na który czekałem przez większą część sezonu. Dwa wyścigi, oba dla mnie bardzo istotne. Nie chce pisać, że szykowałem na nie szczyt formy, bo tak nie było - w zeszłym roku zrozumiałem, że coś takiego w kolarstwie amatorskim nie ma po prostu większego sensu. Najzwyczajniej w świecie, chciałem być w dobrej formie aby móc powalczyć o najwyższe cele.
Czułem, że najlepsze dni w tym roku mam już za sobą ale coś tam pod nogą jeszcze jest, więc oczywiście wszedłem w ten weekend z nadziejami na dobre wyniki.
Na pierwszy ogień poszły Szosowe Górskie Mistrzostwa Polski Amatorów w Sosnówce. Trasa, która nie wybacza i wyciska z człowieka wszystkie soki, jeśli przyjeżdżasz tu bez formy to w zasadzie nie masz czego szukać - będziesz cierpieć, a kolejne podjazdy przez słynne Krasnale będą jak posypywanie rany solą.
Nie wiem dlaczego ta runda jest taka męcząca, niby prosta sprawa - jeden duży podjazd z dwoma dodatkowymi zębami i długi zjazd, zero skomplikowania. Podjazd dość łatwy i równy, trwający 10-12 minut, gdzie można złapać swój mocny i równy rytm i trzymać go do szczytu.
Tak to wygląda w teorii, natomiast w praktyce jest tak, że cierpisz, a to cierpienie jest tym większe im bardziej przesadzisz na pierwszych rundach. Bo nie sztuką jest pojechać bardzo mocno początek, sztuką jest to potem utrzymać do ostatniego kilometra...
Już podczas podróży z Zielonej Góry powoli odechciewało mi się startu, jechałem prawie cały czas w deszczu, pogoda z kategorii "dla koneserów" ;) Na miejscu zamieszanie, zmiana lokalizacji biura zawodów oraz miejsca startu, dobrze że przyjechałem z odpowiednim zapasem czasowym. Gdy wysiadłem z auta w Sosnówce Górnej, to już w ogóle odechciało mi się jazdy - siąpi deszcz, jest ledwo 10 stopni i lekka mgła. Jazda w takich warunkach po tej rundzie, oprócz tego że będzie bardzo męcząca, to jeszcze staje się niebezpieczna, będzie też okazja przetestowania jesiennych akcesoriów od Volveno (zdecydowanie zdały egzamin). Sporo osób zrezygnowało w ogóle ze startu, ale ja już taki jestem, że nie lubię się poddawać, więc po krótkiej rozgrzewce i wysmarowaniu się grubą warstwą Sporstbalmu, stanąłem na starcie. Tu również zamieszanie, sędzia pyta zawodników ile rund chcą jechać, jedni słyszą mniej, inni więcej, sam start przesunięty o jakieś 30 minut, co przy takiej pogodzie nie wpływa zbyt dobrze na mięśnie. Generalnie niezła jazda i bałagan...
W końcu udało się jednak wystartować, puścili nas - M3 wraz z kategorią M2, bo jednak frekwencja była jaka była. Na dzień dobry dwie krótkie sztajfki i długi zjazd do Podgórzyna. Bałem się tego odcinka bardzo, bo zawsze tu traciłem i musiałem potem ostro dokręcać żeby jechać z grupą. Nie wiem co mi się w głowie poprzestawiało, ale w tym roku zjeżdżało mi się po prostu świetnie, dawno nie miałem takiego czucia roweru, było mokro, ja miałem karbonowe koła, a jechałem tak, że zanotowałem tam nowy PR (a byłem tu już niezliczoną ilość razu jak było sucho).
Gdy zaczęliśmy pierwszy podjazd już wiedziałem, że tego dnia o dobrym wyniku mogę zapomnieć... Nogi kręciły koszmarnie, narzucone w grupie tempo nie wydawało się jakieś kosmiczne ale nie mogłem znaleźć swojego rytmu i bardziej jechałem głową niż nogami. Pamiętając o zasadzie, że tu nie ma sensu jazda ponad stan, strzeliłem z kilkoma innymi zawodnikami i podium odjechało.
Kiedy to się stało, spadła mi też motywacja i pomimo, iż kolejne dwa kółka jeszcze pojechaliśmy dość solidnie, to ostatnie trzy potraktowałem już mocno treningowo, mając w głowie wyścig niedzielny. Strzeliłem wraz z Kamilem Gromnickim i przez te trzy kółka kręciliśmy wspólnie rozsądnym tempem. Mimo, iż miałem ogromną pokusę zejścia z trasy to wyścig ukończyłem, zajmując ostatecznie 7 miejsce w M30. Nie mój dzień, wyścig do zapomnienia, aczkolwiek dający kolejną bezcenną lekcję.
Po nieudanej sobocie, miałem sobie coś do udowodnienia i szybką szansę aby to zrobić, bo w niedzielę odbyła się kolejna edycja Szosowego Klasyku - Via Dolny Śląsk, czyli Ludwikowice Kłodzkie. Z całego cyklu, który niestety jest bardziej nastawiony na walkę sprinterów, to jest w zasadzie jedyna, stricte górska edycja, po bardzo wymagającej trasie, najeżonej sztywnymi podjazdami i z metą na podjeździe. Góry Sowie dają wiele możliwości potoczenia fajnej rundy i tym razem organizator skorzystał z tego potencjału - za to wielki plus.
Na starcie same znajome twarze z poprzednich wyścigów Via Dolny Śląsk, można powiedzieć że świetnie się już wszyscy znamy (przynajmniej kolarsko), atmosfera bardzo przyjazna, pogawędki itd - i o to chodzi ! Nie cierpię tej sztucznej napinki na starcie niektórych wyścigów.
Od razu ruszamy pod górę, przed peleton wystrzela Igor Kaźmierczak i leci na solo. Ja się nie podpalam, wiem co nas za chwilę czeka, w grupie dojeżdżam do początku sztajfy na Przełęcz Sokolą, gdzie zaczynam dyktować swoje równe i dość mocne tempo. Nie wiem co się dzieje z tyłu ale czuję, że jest dobrze, czego potwierdzeniem jest fakt, że na szczyt wjeżdżamy we trzech: ja, Bartek Prekiel i Daniel Guszczak. Za nami zrobiła się już przerwa, chwilę przed nami kręci jeszcze Igor.
Teraz szybki zjazd do Walimia, najpierw doganiamy Igora, a już w Walimiu doganiają nas też zawodnicy którzy strzelili na podjeździe. Wszystko zaczyna się więc od nowa.
Najpierw niedługi podjazd w samym Walimiu, który wszyscy wjeżdżamy zgodnie dość liczną grupką. Następnie czeka nas jednak już prawdziwy podjazd, z nachyleniami dwucyfrowymi. Znów wychodzę na czoło, jadę mocno ale nie na maksa, sprawdzam po prostu ile muszę kręcić watów, żeby odpowiednio zmęczyć rywali. Przyznam, że jestem mocno zdziwiony, kiedy po jakimś czasie się oglądam i widzę, że na kole został tylko Bartek i Daniel. Nie ma się co długo zastanawiać, jest nas trzech, więc lecimy tak na metę, w końcu każdy ma wspólny interes - podium.
Dalsza część wyścigu nie wymaga większego opisywania, jechaliśmy równo i mocno po zmianach, połykając kolejnych zawodników z kategorii M2 oraz tych dublowanych z długiego dystansu. Trasa dawała mnóstwo frajdy ale w głowie zastanawiałem się już jak rozegrać końcówkę.
Jedziemy ostatni długi podjazd, po którym zostawał tylko zjazd i krótka hopa na metę. Tempo takie sobie więc postanawiam podkręcić, widzę kątem oka, że Daniel ma lekkie problemy więc wrzucam maksa i odjeżdżamy z Bartkiem na najsztywniejszym fragmencie.
Razem jedziemy szybki zjazd i zostaje walka o zwycięstwo na podjeździe do mety. Nawet nie zdążyłem się zastanowić jak to rozegrać, a Bartek zaczyna dłuuugi finisz. Nie wiem dokładnie, gdzie jest meta, spinam poślady i trzymam koło, jest mocno. Po chwili, nie myśląc zbyt dużo, poprawiam jeszcze konkretniej, wrzucam co mam po nogą i mknę do mety. Słyszę z tyłu, że Bartek nie daje rady i to jest ten moment, na który zawsze czekałem - przekraczam metę samotnie z rękami do góry. Genialne uczucie. Jestem pierwszy Open, chyba pierwszy raz w życiu.
Trzeba przyznać, że kiepski humor po nieudanej sobocie, poprawiłem sobie w jedyny słuszny sposób. Jednak zwycięstwo daje niesamowitego kopa, więc coś takiego we wrześniu jest bardziej niż pożądane... Szczególnie, jak w ostatnim czasie ciągle byłeś czwarty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz