HARD as HELL, czyli Tatra Road Race 2017

Po weekendowej wizycie w Beskidach przyszedł czas na wyjazd w Tatry, kocham jeździć po wszystkich górach ale to właśnie Podhale i Tatry mają w sobie to coś, co przyciąga kolarzy. Nie wiem gdzie tkwi tajemnica, ale podejrzewam że swoje robią wysokość nad poziomem morza, cudowne widoki i przychylność mieszkańców oraz lokalnych władz.


Oczywiście tym razem wyjazd w Tatry spowodowany był chyba najtrudniejszym wyścigiem szosowym dla amatorów w Polsce, i zdecydowanie najlepiej zorganizowanym - Tatra Road Race.

Na miejscu melduję się oczywiście w piątek, bo dystans z Zielonej Góry to bagatela 550km - ale i tak warto ;) Zakopane wita mnie deszczem i ciemnymi chmurami, spod których nieśmiało wyłaniają się znane tatrzańskie szczyty.
Na początek wizyta w biurze zawodów, tu jak zwykle full profeska. Czuję się jak gość i to taki wyczekiwany, atmosfera genialna, gra sobie góralska kapela, wszyscy bardzo uprzejmi, brak kolejek, wszystko idzie bardzo sprawnie i po chwili wychodzę z numerkiem (najlepsza z możliwych wersji, czyli chip przyczepiany do sztycy) i pakietem startowym, w którym jest sporo ciekawych zniżek, butelka Cisowianki i elegancka naklejka na ramę z profilem wysokościowym.


Jako, że pogoda zaczęła się poprawiać i wyszło słońce wsiadam jeszcze na rower i robię szybkie wprowadzenie zastanawiając się skąd u mnie taki wysoki puls, zaliczam nie lubianą przez mnie Salamandrę i Gubałówkę, robię fajne fotki, potem jeszcze dokręcam trochę kilometrów po Kościelisku i tyle, kolacja, szykowanie sprzętu i do spania.

W sobotę rano jak zwykle czas leci jak szalony i ani się oglądam stoję na starcie w pierwszym sektorze, wcześniej widzę start dystansu PRO, zastanawiając się jakim trzeba być masochistą żeby porwać się na taką masakrę (około 125km i 3200 m w pionie) ;)
Godzina startu coraz bliżej, nad Butorowym Wierchem widać grafitowe chmury, a właśnie tam będziemy zaraz jechać, po chwili pierwsze krople spadają z nieba, jak ktoś myślał że będzie sucho to czar właśnie prysł.

Start poszedł bardzo sprawnie i żwawym tempem ruszyliśmy na trasę, do odbicia na Salamandrę było równo, potem jak zwykle zaczęła się selekcja i od podnóża od razu ogień. Na Garminie kolejne jednostki pulsu lecą w górę z każdymi 100 metrami, kiedy wreszcie się unormowało już wiedziałem że o pierwszą premię górską nie powalczę i na szczyt wjeżdżam w drugiej grupce mając jednak czołówkę wciąż na widelcu.

Długi zjazd idzie sprawnie, następna krótka sztajfa również i potem w wyniku serii niefortunnych zdarzeń, nagle przy prędkości około 60 km/h znajduje się poza asfaltem. Z całym impetem trafiam na trawę, przednie koło w coś uderza i lecę..., mogę podziwiać widoki na Tatry z każdej perspektywy, z boku, do góry nogami itd ;) A tak na poważnie to upadam w tak przedziwny sposób, że nie mam nawet jednego szlifa, pech chciał że razem z rowerem odbijamy się od tej trawy i wpadamy na asfalt.
Na szybko oceniam ewentualne straty w sprzęcie, przekrzywiona klamka, którą szybko prostuję ale walczę z łańcuchem i przednim kołem. Podczas kiedy stoję na poboczu, w tym samym miejscu ma jeszcze miejsce kilka kraks, wąskie techniczne zjazdy i deszcze w upalne dni to nie jest dobre połączenie.

Ja generalnie mam już po wyścigu, kiedy się wreszcie pozbierałem przejechali praktycznie wszyscy z mojego dystansu. Od tego czasu miałem jazdę indywidualną na czas, mijałem sobie kolejne mniejsze, bądź większe grupki, podziwiałem widoki na Tatry (w normalnym trybie wyścigowym jest to niemożliwe ;) Tak sobie kręcę, dość mocno na podjazdach i kompletnie turystycznie na zjazdach, bo lewa klamka nie chce wrzucić mi łańcucha na blat. Raz w słońcu, raz w deszczu, raz nawet przy mocnym gradzie - jak to zwykło bywać na TRR.
Trasa to definicja encyklopedyczna pojęcia hardcore, nie wiem jak można ją nazwać FUN ;) Tu taka mała sugestia do organizatorów, żeby za rok zamiast FUN i PRO, nazwać dystanse kolejno HARD i HELL, wszystko się będzie zgadzać, a nawet będzie zgodnie z ogólnym hasłem wyścigu ;)


Szczerze przyznam, że przez chwilę myślałem żeby wybrać się na dłuższy dystans, ale obiecałem sobie kiedyś że zrobię tak dopiero wtedy, kiedy stanę na pudle krótszego dystansu. Kiedy kończyłem te 55 kilometrów i pomyślałem, że czekałoby mnie drugie tyle, otworzyłem sobie Leszka Free (takie właśnie napoje był na mecie) i tylko uśmiechnąłem się pod nosem współczując tym, którzy walczyli jeszcze z kolejnymi sztajfami do nieba...

Zjadłem przepyszny makaron na bufecie, pogadałem ze znajomymi i pojechałem do pensjonatu umyć rower. I tu nastąpiła prawdziwa masakra, zauważyłem, że na tylnych widełkach w moim Ridleyu jest konkretne pęknięcie w karbonie, a na klamce jest wyłamany cały wewnętrzny pancerz trzymający, do tego mocno poobdzierane buty i kilka innych uszkodzeń - nic tylko strzelić sobie w łeb ;) Grunt, że kości całe, rower się naprawi...

Tak czy inaczej za rok wrócę na ten wyścig, pomimo iż skojarzenia pewnie nie będą już tylko pozytywne ale trzeba się będzie znowu upodlić, kto wiem, może tym razem na długim dystansie ;)


Trzeba napisać osobny akapit pochwalny dla organizatorów... To jaką robotę robi Krystian Piróg i Cezary Szafraniec to się normalnie w głowie nie mieści.

Od początku czułem się jak gość i może od kilku punktów wymienię rzeczy którymi wyścig ten organizacyjnie bije na głowę całą konkurencję:
- podejście do zawodników, cierpliwe załatwianie każdej, nawet najmniej istotnej kwestii
- doskonała organizacja pracy na bufecie, gdzie w dodatku dostajesz cały bidon z napojem, swój bidon wyrzucasz i potem odbierasz go w miasteczku startowym
- baaaaaardzo ciężka i selektywna trasa w pięknych okolicznościach przyrody, która jest idealnie i profesjonalnie obstawiona
- kolosalna ilość nagród, nie wiem jaka była cała kwota przeznaczona na nagrody dla zwycięzców ale podejrzewam, że jakiś mały chiński kalkulatorek mógłby sobie z tym tematem nie poradzić ;)
- losowanie super fajnych nagród wśród wszystkich uczestników (pokroju roweru TREKa, czy weekendu w Hotelu Mercure Kasprowy)
- cudowna góralska atmosfera podgrzewana przez miejscową kapelę
- wspaniałe podium z góralskimi hostessami
- na mecie Lech Free, Redbull i do wyboru pyszne spaghetti z mięsem lub wersja wegetariańska, świeże owoce, drożdżówki itd...
- doskonałe zdjęcia Wiktoria Bubniaka i Kasi Bańki, które można sobie do woli ściągać ze strony www


Bankowo o czymś zapomniałem, a minusów brak !!!

Panowie, to co robicie to jakiś kosmos, róbcie tak dalej, a na wyścigi będziecie musieli robić losowanie uczestników, tyle będzie chętnych - czapki z głów !!!!
I do zobaczenia za rok :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz