GMP Amatorów 2018, czyli kolarstwo to sztuka wyborów

Każdy tak chyba ma, że na początku roku rozpisuje sobie starty, w których mniej więcej będzie chciał wziąć udział, układa sobie priorytety i potem pod to trenuje. Osobiście uważam, że ustawianie jakiś konkretnych szczytów formy w kolarstwie amatorskim nie ma większego sensu i ten rok mi to potwierdził w 100%.



Co się bowiem stało ? Moim głównym priorytetem na ten rok były Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski w  Sosnówce, byłem w świetnej formie, cyferki się zgadzały, nawet aż nadto, wiedziałem że jestem mocy. Ostatni mikrocykl treningowy przepracowany podręcznikowo, ostatni bardzo mocny tydzień zaliczony, został tylko tydzień lekkich treningów z jakimiś krótkimi przepaleniami już przed samym startem…
I co ? W poniedziałek budzę się chory, dzieciaki poznosiły jakieś wirusy z przedszkola i żłobka i pomimo, iż bardzo dbam o odporność i było pod tym względem w ostatnim czasie u mnie bardzo dobrze, to po tak ciężkim tygodniu organizm się poddał :/


Od razu stres, bo za tydzień wyścig ale nie poddaję się i próbuję walczyć, dwa dni urlopu na poratowanie zdrowia, ale niestety, tak jak zwykle mam infekcje trwające 3-4 dni, tak tym razem to było coś gorszego. Wirus wszedł na zatoki i już wiedziałem, że cały misterny plan dobrego wyniku na GMP wziął w łeb… W sumie sam występ stanął po dużym znakiem zapytania...




W sobotę przed wyścigiem, miałem na swoich ramionach aniołka i diabełka, jak w bajkach dla dzieci. Aniołek mówił jasno i wyraźnie: nie ma sensu jechać, jesteś chory od tygodnia, osłabiony, trasa masakrycznie ciężka, nos i zatoki zawalone, nie powalczysz, a co najwyżej jeszcze pogorszysz swój stan. I kiedy już byłem w miarę przekonany i pogodzony z faktem, że GMP miną mi koło nosa włączył się diabełek… Jak nie spróbujesz to się nie przekonasz, nie po to tyle trenowałeś żeby teraz się poddać, pogoda ma być idealna, tydzień temu nogi kręciły się pięknie, będziesz sobie wypominał że nie spróbowałeś itd…
Spakowałem się więc, wszystko uszykowałem i postanowiłem podjąć decyzję w niedzielę rano.

Budzik zadzwonił, trochę posmarkałem, stwierdziłem że czuję się lepiej, wsiadłem w auto i pojechałem…

Podróż poszła sprawnie i szybko melduje się w Sosnówce, odbiór numerka, szykowanie, rozgrzewka i bez przekonania staję na starcie. Wiedziałem, że to będzie pewnie bardziej walka z samym sobą niż z rywalami ale już nie było odwrotu…


3,2,1… start
Jedyne na co miałem nadzieję, to że pierwszy podjazd nie będzie pojechany w trupa i na szczęście tak było. Wyszedłem nawet na czoło grupki i nadawałem takie tempo jakie mi odpowiadało, puls po chorobie miałem z kosmosu ale starałem się o tym nie myśleć. Po „Krasnalach” rywale zaczęli nadawać swoje tempo i na górze meldujemy się chyba w około 8-osobowym składzie, w sumie jestem w szoku że poszła taka selekcja.

Na zjeździe idzie mocne tempo, ja jak zwykle trochę odstaję, bo to pierwszy dla mnie zjazd w tym roku tą trasą i nie pamiętam gdzie hamować, a gdzie nie. Po drodze Michał Fonał zalicza masakryczny upadek, bo zapomniał o najgorszym zakręcie i wjeżdża w niego na pełnej prędkości – masakra, ma dużo szczęścia że to tylko złamany obojczyk. Przy zbiorniku wszyscy się zjeżdżamy i kolejny podjazd zaczynamy prawie w tym samym składzie co na szczycie pierwszego. 

Tempo mocne ale równe, w końcówce zaczynam czuć, że organizm po chorobie nie pracuje tak jakbym chciał i puszczam koło przed samym szczytem – w tym momencie jadę na 6 pozycji w kategorii i zdaję sobie sprawę, że w zasadzie trzeba się będzie skupić na obronie tej właśnie lokaty. Normalnie pewnie byłoby to łatwe ale nie tym razem, z każdym kolejnym okrążeniem byłem coraz słabszy, a ta trasa nie wybacza słabszej dyspozycji.




Na szczęście z kategorii M2 został jeden zawodnik, z którym tego dnia prezentowaliśmy podobny poziom i przez większość dystansu tak jechaliśmy we dwójkę – dzięki za współpracę ! Na około 60 kilometrze powracają koszmary z przeszłości, czuję że zbliżają się kurcze w nogach. Do mety daleko – pod znakiem zapytania staje samo ukończenie wyścigu. Trochę odpuszczam, kolega odjeżdża, a do mnie dojeżdża mała grupka z dwoma zawodnikami z mojej kategorii. Podłączam się i kolejny podjazd jedziemy razem. Mięśnie jakoś dają radę, udaje się wjechać bez kurczy. Pozostaje nam ostatnia runda…


Zjazd sprawnie i razem, przy zbiorniku tak samo, widać że każdy ma już serdecznie dość tej trasy. Moje nogi już całe poblokowane, czuję dziesiątki mikrokurczy ale wciąż udaje się jakoś jechać. Moje tajemne sposoby na kurcze działają ale jadę na totalnym limicie, balansując na krawędzi 😉


Zaczynamy podjazd na metę, początek spokojnie trzymam się grupki. Jednak priorytetem było utrzymanie 6 miejsca więc na krasnalach podkręcam tempo na tyle na ile pozwalają mięśnie, puls dość niski, normalnie jechałbym dużo szybciej ale nie mogę. Wystarczy jednak, odjeżdżam i z bezpieczną przewagę wjeżdżam na metę – jestem 6 w kategorii M30.




Czy jestem zadowolony ? I tak i nie. Normalnie walczyłbym o pudło, o zwycięstwo byłoby chyba i tak bardzo ciężko ale to jest takie gdybanie, chory i osłabiony organizm zupełnie inaczej się zachowuje podczas wysiłku. To 6 miejsce w tych okolicznościach nie jest tragiczne. Na pewno wyścig pozwolił mi lepiej poznać organizm i dał kolejne doświadczenie. Cel i marzenie jakim jest GMP pozostaje niezmienne i przechodzi na kolejne lata…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz