Tryptyk w Dolomitach, czyli prawdziwy raj dla szosowców

Tak się w tym roku złożyło, że dzięki wsparciu finansowemu firmy Multistal z Poznania mogłem pojechać na wymarzone górskie zgrupowanie w samo serce długich i ciężkich podjazdów znanych mi tylko z Giro Italia.
Przyjechaliśmy na miejsce (miejscowość La Villa) w poniedziałek wieczorem, szans na rozkręcenie nogi po ciężkiej podróży za bardzo nie było, więc tylko kolacja i byle się mocno wyspać przed następnym dniem, gdzie w planach były już tylko podjazdy :)
Kto mnie zna to wie, że jak droga pnie się w górę, to ja dostaję skrzydeł, a tutejsze ukształtowanie terenu jest takie, że w zasadzie skrzydła mam cały czas :)

Jedyna rysa na szkle to pogoda, przygotowywałem się na straszne upały, bo tak zazwyczaj jest w czerwcu w Dolomitach, zastała nas tu temperatura do 15 stopni i dość nisko leżący śnieg. Po sprawdzeniu prognozy wtorek zapowiadał się jednak dość słonecznie, więc od razu postanowiliśmy zacząć pobyt z grubej rury i zdobyć słynną Przełęcz Giau od trudniejszej strony, czyli z Selva do Cadore.

Taki widok mieliśmy rano z okna:


Podjazd na Passo Campolongo:

Po drodze zaliczam jeszcze Passo di Campolongo i niedługo potem zaczynam wspinaczkę pod Giau.
Jak dla mnie podjazd jest genialny, ciężki od samego początku w zasadzie nigdzie nie puszcza, trzyma równo w okolicach 10%. Z tej strony bardzo często wjeżdżają kolarze na Giro Italia i nie ma się co dziwić, na asfalcie dojrzałem jeszcze napisy „Szmyd”, „Polska” itp. Można poczuć atmosferę prawdziwych gór, bo przecież ostatecznie wjeżdża się na wysokość 2236 metrów n.p.m.
Na szczycie pełno kolarzy i motocyklistów, w zasadzie można stwierdzić, że Dolomity to stolica dwóch kółek w każdej postaci.

Na Passo Giau:



Po krótkim odpoczynku na przełęczy i zrobieniu całej masy fotek zjeżdżamy na dół technicznym zjazdem z całą masą serpentyn. Stąd podjeżdżamy pod kolejną znaną przełęcz – Passo Falzarego (2117 m n.p.m.), tutaj już nachylenie dużo mniejsze i można wjechać elegancko trzymając dobry rytm. Szybko znajduję się na szczycie skąd jeszcze 2 kilometry w górę na Przełęcz Valparola i stąd już zjazd do La Villi, gdzie jest nasza kwatera.

Na Passo Falzarego:


I Passo Valparola:


Ale jakoś czuję, że to za mało jak na pierwszy dzień i zdobywam jeszcze kolejną 2-tysięczną przełęcz – Passo Gardena (2137 m n.p.m.). Podjazd bardzo fajny, nie za ciężki, nie za lekki, kilka sekcji, gdzie trzeba mocniej pokręcić, a tak można jechać rytmicznie i w miarę szybko. Trochę dłuży się końcówka, bo człowiek już myśli że blisko do szczytu, a tu odsłaniają się tylko kolejne serpentyny. Warto dodać, że jest też tu duży ruch kołowy, bo jest to już część słynnej Sella Ronda, czyli drogi łączącej Passo Gardena, Passo Sella, Passo Pordoi i Passo Campolongo.
Oczywiście obowiązkowo kilka fotek i szybki powrót na kwaterę, bo w bidonach już pusto i batoników w kieszonkach też już nie ma.

Na Passo Gardena:

Pierwszy dzień zakończony sukcesem, przewyższenie i czas w siodełku jest bardzo OK.

Kolejny dzień wita nas pięknym słońcem, więc decyzja może być tylko jedna – kolejny konkret w planie. Tym razem postawiłem sobie ambitny cel, czyli wjechanie na Tre Cime Lavaredo (2333 m n.p.m.), które było najcięższą metą tegorocznego Giro Italia. Chciałem sprawdzić jak wypadnę na podjeździe, na którym Nibali zmiażdżył rywali. Na maps.google wychodziło równe 56 kilometrów na szczyt od mojego miasteczka, więc w tą i z powrotem wychodził idealny dystans.
No ale na maps.google nie było widać jak ciężkie będzie te ponad 50km...

Passo Varparola:

Zaczynam długim podjazdem na Passo Varparola, gdzie ubieram kurtkę i rękawiczki i już zjeżdżam do samej Cortiny d'Ampezzo, dobre 18 kilometrów cały czas w dół, trochę przeraża mnie wizja powrotu tą samą drogą w górę, ale nie ma tego złego... Samo miasteczko jest przepiękne, zatrzymuję się na chwilę na 2 km przed centrum i robię fotki z punktu widokowego, sami oceńcie jak to wygląda na zdjęciach.

Cortina d'Ampezzo i okolica:



W Cortinie trochę trzeba pokręcić po uliczkach i wreszcie udaje się znaleźć początek podjazdu pod Passo Tre Croci (1805 m n.p.m.). Na początku ostro w górę, potem się fajnie wypłaszcza i tak trzyma na sam szczyt, nie jest to wysoka przełęcz, dzięki czemu jedzie się cały czas w lesie. Z tego samego powodu nie ma tu również nadzwyczajnych warunków widokowych, więc robię szybką fotkę i jadę już na słynne Jezioro Misurina.

Passo Tre Croci:

Tu już spokojnie można mówić o malowniczym położeniu, jest naprawdę pięknie. Jedyne co mnie przeraża to fakt, że za chwilę zacznę podjazd pod Tre Cime Lavaredo, a dlaczego przeraża ? Spójrzcie na profil:
No ale jak się ma za dobrego górala to nie ma że boli i po chwili już męczę się z nachyleniem. Najpierw kilometr ostro w górę, gdzie Garmin cały czas pokazuje powyżej 14%, potem robi się zupełnie płasko, aby za chwilę dobić każdego śmiałka chcącego wjechać na szczyt. Ostatnie 4 kilometry to istna rzeźnia, cały czas ostro pod górę, żadnego wypłaszczenia, chwilami Garmin pokazuje 20%. Wrzucam swoje 34/27 i tak jadę z nogi na nogę, o dobrej kadencji można zapomnieć, typowa siłownia. Mijam masę ludzi, którzy jadą zakosami. Podjazd naprawdę daje niezły wycisk, ale dzięki temu na szczycie radość jest podwójnie wielka. Wjeżdżam do samego końca asfaltu (schronisko jest trochę niżej) i tutaj obowiązkowo przerwa na fotki. Szybko robi się jednak zimno i nawet zaczyna kropić, więc ubieram się i śmigam już w dół.

Na Tre Cime Lavaredo:






Łatwo nie jest, wystarczy puścić hamulce i już na liczniku 70 km/h, a przecież są tu serpentyny. Niezły test klocków i psychiki.
Przy Jeziorze Misurina zaczyna konkretnie padać, na szczęście przestaje jak wjeżdżam z powrotem na Tre Croci. Teraz już tylko szybki zjazd do Cortiny d'Ampezzo i ponad 17 kilometrów pod górę, aż na Passo Varparola. Na szczęście noga kręci ładnie i spokojnie wjeżdżam na przełęcz. Stąd już zostaje tylko zjazd do La Villi.

Jezioro Misurina:

Kolejny dzień bardzo udany, nogi już zmęczone ale „morda się cieszy”. Szczególnie, że byłem rowerem na wysokości 2333 m n.p.m., czyli rekordowo wysoko.

Podręcznikowo kolejny dzień powinien być spokojny, ale po sprawdzeniu prognozy widać wyraźnie, że w piątek ma cały dzień padać, więc decyzja mogła być tylko jedna – znowu dorzucam ostro do pieca, a w piątek odpoczywam.
I po raz kolejny zaplanowałem sobie trasę według maps.google, tym razem jednak wiedziałem, że lekko nie będzie, więc żadnego zaskoczenia nie było.

Ruszam żwawo na Passo Valparola, z tego co sprawdziłem pobiłem czas ze środy. Na górze w ogóle się nie zatrzymuję, zakładam w locie długie rękawiczki i już śmigam na dół, gdzie zaczyna się podjazd pod Passo Giau. Byłem tam we wtorek ale od drugiej strony, więc przyszedł czas na sprawdzenie drugiego wariantu. Tu również cały czas nachylenie trzyma się w granicach 8-10 stopni więc jest ciężko, ale widoki do góry nagradzają wszystko. Pod koniec udaje się nawet wyjąć telefon i walnąć kilka fotek „z rączki”.



I jeszcze z Giau:


Na szczycie krótki postój na jedzenie i zjeżdżam w dół, ta wersja zjazdu jest bardzo ciężka, ciągle tylko hamowanie, rozkręcanie i duże skupienie. Ruch kolarzy z drugiej strony ogromny – nic dziwnego, bo wyszło zachęcające słońce.
Zjeżdżam do Selva di Cadore, a potem jeszcze dalej na sam dół doliny. Jest co najmniej ciekawie, bo zjeżdża się też przez nieoświetlone tunele, dziwne uczucie jazdy jak nie widać asfaltu, jakby coś tam leżało to bym się na tym rozbił – masakra.
No ale jakoś udaje się dojechać do Caprile, gdzie zaczyna się 15-kilometrowy podjazd pod słynne Passo Fedaia (2057 m n.p.m.).
Na początku jest fajnie, ale w pewnym momencie szosa bezpardonowo pnie się w górę na 14% i co gorsza jest to długa – około 3-kilometrowa prosta, jedzie się tu fatalnie. Potem się trochę wypłaszcza i na koniec znowu ostro w górę, tym razem na serpentynach. Tutaj miły akcent – drogę przebiega mi świstak ;)
Jak już wjeżdżam na przełęcz moim oczom ukazuje się wysokogórskie jezioro położone na wysokości 2 tysięcy metrów, jak zwykle jest bajecznie, więc bez fotek ani rusz. Do góry jest zimno, więc długo nie siedzę, ubieram się i zaczynam szybki zjazd. Trzeba dodać, że z drugiej strony podjazd na Fedaie jest wręcz banalnie prosty – zupełnie przeciwieństwo wersji od Caprile.

Passo Fedaia:



Dalej bez przygód, dojeżdżam do miejscowości Canazei i od razu ruszam w górę na słynną Passo Pordoi (2241 m n.p.m.). To właśnie tą drogą będą się wspinać kolarze na tegorocznym Tour de Pologne. Mam nadzieję, że Kwiatek pokaże tam moc. Warunki ma dobre, bo nie ma tam mega stromizn, raczej trzyma się nachylenie rzędu kilka procent – idealnie żeby wjechać w dobrym rytmie. Krótko nie jest, bo trzeba jechać w górę coś około 14 kilometrów.
Na szczycie leży trochę śniegu, obowiązkowa fotka przy pomniku Fausto Coppiego i lecę już na dół do Arabby, zaczyna kropić i robi się bardzo zimno, ale sprawnie zjeżdżam na dół, robię jeszcze podjazd pod Passo Campolongo i wracam na kwaterę.

Przy pomniku Fausto Coppiego:


Passo Pordoi:





Kolejny ciężki dzień z konkretnym nachyleniem staje się faktem, a ja mogę się tylko cieszyć.

Te trzy dni nazwałem Tryptykiem w Dolomitach, jak tu kiedyś będziecie zachęcam do powtórzenia tych tras.
Jeśli chodzi o wartość treningową to założenie było takie, żeby po prostu zrobić jak najwięcej kilometrów w górę z dobrym rytmem, tak więc nie bawiłem się w jakieś tempówki podprogowe itd. Zostały mi jeszcze dwa dni jazdy na zgrupowaniu i teraz pewnie powalczę o jakiś lepszy czas na którymś podjeździe, czyli pojadę w okolicach progu bez oszczędzania, w końcu taka jazda bez założeń na dłuższą metę nie zda egzaminu.
Podsumowując, przez 3 dni spędziłem w siodełku aż 16 godzin, przejechałem 350 kilometrów przy przewyższeniu 10500 metrów. Jakie to przyniesie korzyści zobaczę już wkrótce, bo przed nami przecież druga część sezonu, a to jeszcze nie koniec pobytu w Dolomitach.

Jak macie możliwość aby tu kiedyś przyjechać, nawet się nie zastanawiajcie. Takie nagromadzenie różnorodnych podjazdów na tak małym obszarze jest rzadko spotykane. Kolarzy traktuje się tu z szacunkiem, nawierzchnie są wręcz doskonałe, a jak się pojawią jakieś dziury to od razu wylewają nową warstwę świeżego asfaltu po którym jedzie się jak po dywanie. No i wartość widokowa jest również nie do ocenienia.
Nie będę nawet wspominał o wpływie pobytu na wysokościach i podjeżdżania na ponad 2 tysiące metrów dla naszej krwi.
Mówiąc krótko, po prostu POLECAM !!

I jeszcze raz chciałem podziękować firmie MULTISTAL za umożliwienie mi wyjazdu w ten piękny zakątek Europy, dzięki czemu moje marzenia stały się faktem.

A jak macie ochotę na dane stricte treningowe i więcej fotek to zapraszam na mojego bloga treningowego na Bikestats.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz