Mała zdrada i romansik

Ostatni raz na szosie byłem jakieś 10 dni temu, nie - nie porzuciłem planu treningowego szukając sensu życia w pracy ;) Sam do końca nie mogę w to uwierzyć ale kilka ostatnich treningów zrobiłem na MTB - chociaż w tym przypadku MTB to za dużo powiedziane. Ja - zagorzały fan szosy broniący się rękoma i nogami przed jazdą w terenie...


Zacznijmy od początku, jakiś czas temu wyciągnąłem z piwnicy w Poznaniu mój stary rower, który dostałem baaardzo dawno temu (w czasach chyba jeszcze szkolnych) od rodziców, celowo nie wrzucę tutaj zdjęcia tej maszyny, bo to byłby gwóźdź do trumny :P
Ostatnio ktoś z moich znajomych, kiedy zobaczył to "arcydzieło przemysłu rowerowego" stwierdził - cytuję: "ale to chyba taki rower bardziej zabawkowy co?"... Roboczo mówię na niego czołg :D

I przywiozłem go sobie do Zielonej Góry, gdzie obecnie mieszkam.
Tereny do jazdy są tu wyborne nie tylko na szosie, ale chyba nawet przede wszystkim, w terenie, wszędzie dookoła lasy, obszar bardzo pofałdowany - jest tu wszystko to co tygryski lubią najbardziej. Nie da się jednak pojeździć w tym terenie na mojej zimowej szosówce z oponami quasi-terenowymi, powód jest bardzo prosty - za dużo piachu na wąską oponkę.

No i pewnego "pięknego" dnia, kiedy za oknem była mżawka i ledwo trzy stopnie na plusie, a mój plan treningowy był bezlitosny, stwierdziłem że na szosę nie idę i wybrałem się właśnie na trening na moim kieszonkowym czołgu.
Pobawiłem się jak dziecko, zaliczając wszystkie okoliczne górki, śmigając po leśnych piaskownicach, manewrując między drzewami itd.

I tak zrodził się ten romans, bo jak za oknem jest temperatura minusowa i do tego wieje koszmarnie mocny wiatr windując odczuwalną temperaturę na poziomie poniżej -10 stopni, to ja wtedy zdradzam szosę i lecę na moim czołgu do lasu.

Z boku to musi wyglądać komicznie, bo jak to ładnie mówią: nie siła, a technika zrobi z Ciebie zawodnika... No właśnie, moja technika jest tak zaawansowana jak technika jedzenia obiadków przez mojego dwuletniego synka :) Nie wiem jakim cudem się jeszcze nie zabiłem na tych wszystkich karkołomnych zjazdach i wąskich siglach wśród drzew (póki co tylko raz wylądowałem na pięknej sośnie).
A trzeba pamiętać, że czołg mi w tym nie pomaga - jak jadę to wszystko skrzypi i piszczy, hamulce raz działają lepiej, a raz gorzej i co jakiś czas lubią się poocierać o obręcz na zakrętach, tylni amortyzator działa jak wyrzutnia rakietowa, a przedni chyba jest atrapą :)
Nawet nie mam butów SPD i jeżdżę w jakiś jesiennych butach z miękką podeszwą, co już kilka razy okazało się dość niebezpieczne.

Ale to wszystko ma swój jedyny i niepowtarzalny urok, ten totalnie kiepski sprzęt, zupełny brak techniki (chociaż po każdej kolejnej jeździe jest wyczuwalny progres), całkowita samotność na ścieżkach, napotykane po drodze jelenie i sarny...

No i co najważniejsze, jak się dobrze wytyczy rundę i jeździ się mocno to przez dwie godziny można zrobić bardzo konkretną jednostkę treningową i co najważniejsze - jest ciepło i przyjemnie (można nawet zapomnieć co to wiatr).

Generalnie więc polecam każdemu taki romansik, ale uważajcie, bo jak ostatnio w weekend wsiadłem na szosę to po 10 minutach złapałem gumę - chyba taka kara za niewierność. Jednak jeden romans to przecież nie koniec związku prawda ? :)

1 komentarz:

  1. super! świetny pomysł na urozmaicenie treningu, pamiętam swoje podobne wypady z dzieciństwa i nie powiem żebym ani razu nie przeleciał przez kierownicę i teraz wspominam to z łezką w oku, aż miło byłoby do tego wrócić ;)
    zapraszam do mnie:http://wielkitur.blogspot.com/?m=0

    OdpowiedzUsuń