Końcówka kwietnia to u mnie swego rodzaju rytuał, zawsze pojawiam się w Podgórzynie na Czasówce Sudeckiej, walcząc z innymi Mastersami o pudło (takie kwietniowe sprawdzenie gdzie jestem z formą). Kto mnie zna ten wie, że uphille to dla mnie woda na młyn. W tym roku nie było inaczej, tym razem skończyło się na drugim miejscu, ale nie o tym w zasadzie chciałem pisać...
Skoro już pojawiam się w Karkonoszach to nie ma innej opcji jak zostać na weekend i w niedzielę dzień po czasówce zrobić coś specjalnego. Rok temu właśnie w ten dzień zrobiłem słynną już Koronę Karkonoszy.
Jeśli Karkonosze i „coś specjalnego” to tylko opcja jazdy po Czechach. W tym roku jak przyjechałem do Kotliny Jeleniogórskiej to spojrzenie na góry nie napawało optymizmem, na szczytach pełno śniegu. To trochę blokowało moje konkretne plany pojechania tak, żeby wyżej się nie dało :P
Jednak mamy XXI wiek i to trochę ułatwia sprawę, najważniejsze dla mnie było, czy moja ukochana Przełęcz Karkonoska jest przejezdna. Jak to sprawdzić w obecnych czasach ? Wystarczy wejść na Stravę i zobaczyć czy ktoś ostatnio zrobił dany segment. Tak się złożyło, że jakiś Czech dwa dni wcześniej wjechał na Karkonoską i zrobił to równym tempem, co oznaczało, że śniegu na szosie nie ma :)
Niedziela, 6 rano, dzwoni budzik, ciężko przecieram niewyspane oczy, wsuwam na siłę już przygotowaną owsiankę, piję poranną kawę i zaczynam szykowanie do wyjazdu.
Spojrzenie za okno, niestety pogoda się pogorszyła ale nie ma co narzekać, 12 stopni i brak deszczu, to że nie widać gór jakoś bardzo mnie nie martwi...
Ubieram się na krótko, z rękawkami, nakolannikami (Bogu dzięki, że je założyłem) i kamizelką. Nogi smaruję dość mocno rozgrzewającą maścią Sporstbalm, za co będę dziś wielokrotnie sobie dziękował, biorę bidony, wsiadam na rower i ruszam :)
Od początku bardzo spokojnie, przede mną długi etap, trzeba oszczędzać nogę. Nie mija 10 minut i już zaczynam wspinaczkę na pierwszy podjazd kategorii HC, osławioną Przełęcz Karkonoską, podjazd którego zdobycie, kilka lat temu, było dla mnie tylko marzeniem. Góra, która oddziela chłopców od mężczyzn...
Oczywiście wybieram wariant trudniejszy, czyli lecę przez Przesiekę, długo trzyma równe nachylenie, zabawa zaczyna się zaraz po minięciu schroniska Chybotek, po wjeździe do lasu, z każdym kolejnym metrem jest coraz trudniej i tak, aż do Drogi Sudeckiej, z której zaczyna się ostateczny atak na szczyt.
Nie zatrzymuję się, łapię głębszy oddech, wrzucam największą koronkę na kasecie i zaczynam walkę z nachyleniem. Tutaj mamy namiastkę najtrudniejszych alpejskich przełęczy, w zasadzie chwilami da się jechać tylko w stójce, bo w siodle podrywa przednie koło. Po bardzo trudnym fragmencie w lesie przychodzi trochę ukojenia (tutaj średnie nachylenie to "tylko" jakieś 7,5%), po czym już do końca góra nie odpuszcza, a Ty po prostu walczysz z grawitacją. Tutaj również zaczyna się mgła, widoczność na jakieś 4 metry oraz masy śniegu po obu stronach szosy. Całość robi niesamowite wrażenie i powoduje poczucie zrobienia czegoś niezwykłego, niecodziennego. Na samej przełęczy odbijam oczywiście w lewo i wjeżdżam pod samo schronisko Odrodzenie, zdobywając tym samym wysokość 1264 m n.p.m. (jak się później okazało, „dach” tego treningu.
Jest zimno, mokro i nic nie widać ale na mojej twarzy uśmiech, za każdym razem kiedy zdobywam ten podjazd gęba sama układa się do uśmiechu, inaczej być nie może ;)
Ubieram kurtkę, włączam kamerkę i zaczynam zjazd, jadę bardzo ostrożnie, mokre zakręty i słaba widoczność nie zachęcają do dużych prędkości. W dodatku na szosie leży sporo żwirku po zimie i można bardzo łatwo przeliczyć się z własnymi możliwościami zjazdowymi.
Już po chwili prawie nie czuję dłoni i piszczeli, stopy też proszą o rozgrzanie, pomimo iż nie pada, wszystko mam już praktycznie mokre. W Spindlerovym Młynie widać, że niedawno była tam konkretna ulewa, ja tylko ściągam kurtkę, wcinam batonika i jadę dalej – kolejne podjazdy czekają na zdobycie.
Dojeżdżam do miasteczka Vrchlabi i tym razem kieruję się w prawo, przede mną drugi podjazd tego dnia, taki w sam raz na rozkręcenie po długim zjeździe – Benecko. Na mapie to taki charakterystyczny niegroźny klin, w rzeczywistości jest to kawał konkretnej górki, na której można się trochę spocić.
Jeżdżę po tych czeskich szosach, a tam prawie żywej duszy, ruch aut zerowy, miasteczka jak opuszczone... No tak, przecież mamy niedzielny, wczesny poranek ;)
Z Benecka zjeżdżam prawie do samych Jilemnic, gdzie zaczyna się kolejny ciężki i długi podjazd kategorii HC – Vrbatova Bouda. Ta góra chodzi za mną od czasu kiedy przeczytałem o niej w Magazynie Rowerowym, wcześniej nie wiedziałem że w tej części Karkonoszy są takie fajne szosy, zawsze kierowałem się w stronę Modrego Sedla.
Początek podjazdu bardzo lajtowy, przypomina trochę wjazd na Przełęcz Knurowską od strony Ochotnicy, równe i szybkie tempo pozwala na sprawne pokonywanie kolejnych kilometrów. Niestety zaczyna padać deszcz, zatrzymuję się, chowam kamerkę i jadę dalej – i tak jestem już brudny i częściowo mokry, z cukru nie jestem :P
Po jakimś czasie nachylenie wzrasta i podjazd bardziej przypomina rejon Borowic, mijam kolejne zabudowania w Vitkovicach, kilkanaście zakrętów i wreszcie dojeżdżam do miejscowości Misecky. Tutaj nachylenie już wzrasta bardzo konkretnie, szczególnie gdy wjeżdżamy do górnej części – Horni Misecky. Stan nawierzchni pozostawia wiele do życzenia, w dodatku jest masakrycznie dużo różnego syfu na drodze po zimowym sypaniu dróg.
Mijam Jilemnicką Boudę i przed mną jeszcze 4,5 kilometra do schroniska Vrbatova Bouda, na mapie szosa wije się serpentynami jak wąż czekający na swoją ofiarę. Niestety po jakiś 500 metrach typowo czesko-karkonoskiej-wysokogórskiej szosy wita mnie śnieg na całej szerokości i długości szosy. Niestety tego się po części spodziewałem, ale miałem nadzieję, że spotkam to nieco wyżej...
Na podjeździe w zasadzie nic mnie nie jest w stanie zatrzymać, może to zrobić tylko leżący śnieg i tak też było w tym przypadku. Po zdobyciu wysokości 1120 m n.p.m. zatrzymuję się, robię kilka fotek, ubieram kurtkę i zaczynam zjazd po nierównym asfalcie z całą masą różnego żwiru.
W tempie ekspresowym dojeżdżam do rozwidlenia dróg, odbijam w prawo i zaczynam podjazd w kierunku Rokytnic nad Izerou, spokojna, mało uczęszczana szosa ze świetnym asfaltem sprawia mi wiele radości. Jest to jeden z tych podjazdów, który zdecydowanie za szybko się kończy i chciałoby się zdecydowanie więcej...
Same Rokytnice są ciekawym miejscem, takie miasto w typowo czeskim klimacie, w sezonie zimowym pewnie pełno tam turystów, teraz cisza i spokój. Szybko przejeżdżam przez miejscowość i już jadę szerokim asfaltem w kierunku Harrachova, tu też idzie bardzo szybko i sprawnie, dzięki czemu po krótkim czasie mogę cieszyć oczy kompleksem skoczni narciarskich z mojej prawe strony.
Tym samym zaczynam znienawidzony przeze mnie podjazd do Jakuszyc z Harrachova, długa i szeroka prosta droga to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Jedziesz i jedziesz, a końca nie widać, w dodatku tu zawsze wieje w twarz. Po kilkunastominutowym powtarzaniu sekwencji prawa-lewa zdobywam wreszcie szczyt i mogę kierować się na zjazd do Szklarskiej Poręby. Fajne serpentyny, idealnie wyprofilowane zakręty z dobrym asfaltem pozwalają czerpać pełnię przyjemności z jazdy w dół.
Kiedy już miałem kierować się na kwaterę w Sobieszowie spojrzałem na mojego Garmina, a tam 2600 m przewyższenia. Krótka chwila namysłu i decyzja mogła być tylko jedna – dokręcamy do magicznej trójki z przodu, czyli jedziemy jeszcze przez podjazd na Michałowice.
Noga dziwnie dalej kręci bardzo dobrze, kolejne serpentyny idą sprawnie, przejeżdżam przez słynny krótki tunel w zboczu góry i cały czas pnę się w górę po idealnym asfaltowym dywaniku – czy można chcieć czegoś więcej ? :)
Dość szybko zdobywam szczyt i bez przygód zjeżdżam do Jagniątkowa, a następnie do Sobieszowa, gdzie ostatecznie kończę ten pamiętny trening.
Podsumowując, Czeskie Karkonosze nie były w tym roku gościnne, nie miałem fajnych widoków, nie zdobyłem do końca założonego podjazdu, było mokro i chłodno ale mimo wszystko jestem mega szczęśliwy, że udało się tak pokręcić po górach w kwietniu. Niestety w tym roku zima w Karkonoszach trzymała dość długo i pewnie jeszcze przez sporo czasu będzie można na szczytach lepić bałwany. Ja oczywiście jeszcze wrócę na Vrbatovą Boudę, a ten trening potraktuję jako grę wstępną...
... bardzo udaną grę wstępną, po której chcesz tylko więcej i więcej ;)
... bardzo udaną grę wstępną, po której chcesz tylko więcej i więcej ;)
Super trasa, zwłaszcza w takich warunkach pogodowych. Gratulacje. Mam pytanie - czy rejestracja na stravie jest płatna ?
OdpowiedzUsuńJest wersja darmowa i płatna z różnymi bajerami
OdpowiedzUsuń