Road Trophy 2015

Road Trophy... te dwa słowa rozpalają wyobraźnię wielu amatorów szosy w naszym kraju. 3 dni, 4 etapy, mordercze ścianki Beskidów, doborowe towarzystwo.


Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem o tej imprezie, wtedy zdecydowanie twierdziłem że nie jestem gotowy na takie wyzwanie, potem - 3 lata temu - pojawiłem się na starcie pierwszy raz, z założeniem "co ma być to będzie". No i było ekstra - odbiegając od wyniku sportowego - ten wyścig ma w sobie rodzaj narkotyku, jeśli raz spróbujesz, to ciężko się będzie potem bez tego obyć ;)

W ten sposób było to moje trzecie Trophy z rzędu i pomimo iż często na podjazdach pod koniec etapów przerzucałem przez głowę więcej przekleństw niż w filmie Psy, to już wiem, że za rok też będę chciał tu przyjechać, stanąć na starcie i wykrzesać z siebie wszelkie pokłady mocy jakie będę miał.


Ale do rzeczy... Taki wyścig zasługuje na obszerną relację, tak więc zapraszam do lektury ;)

Etap I

Od początku wiedziałem, że dla mnie będzie to Trophy wyjątkowo ciężkie, wszystko za sprawą temperatury. Niestety mam pewne ograniczenia związane z chorobą i na upałach ponad 30-stopniowych, męczę się na rowerze jak Thomas Voeckler pod Alpe d'Huez ;)


Jednak nie było co narzekać, wziąłem się w garść i pomimo tej przeciwności, w piątek stanąłem na starcie czasówki górskiej typu uphill na Pietraszonkę. Nie będę ściemniał, kto mnie zna te wie, że tego typu próby to mój konik i cel tu był jasny - pierwsza trójka OPEN.
W tym roku organizator trochę zmodyfikował trasę, dodał dość długi odcinek z dużo mniejszym nachyleniem dzieląc trasę na dwie równe części - łatwą i hardcorową.
Od początku narzuciłem sobie mocne tempo ale jednak z rezerwą, wiedziałem że jeśli gdzieś mam sporo zyskać to w drugiej części. Tak też się stało, kiedy nachylenie zaczęło przypominać o grawitacji, dostałem wiatru w żagle.
Czasówka minęła mi bardzo szybko, na mecie wiedziałem że jest dobrze. Ostatecznie przyjechałem 3 OPEN i 2 w kategorii B. Pierwsze miejsce było jedyne 7 sekund przede mną - można było to spokojnie urwać ale mądry Polak po szkodzie ;) Tak czy inaczej byłem zadowolony...



Etap II

Najbardziej charakterystyczny dzień Road Trophy to właśnie piątek. Rano mamy czasówkę, a popołudniu dość krótki ale bardzo ciężki etap. Jest to dość ciekawy bodziec dla organizmu, w zeszłym roku na przykład czasówkę pojechałem za mocno i potem na etapie po prostu mnie odcięło, tym razem miało być inaczej... Większe doświadczenie ma znaczenie ;)


Wszyscy ładnie stanęliśmy na starcie, dookoła same znajome twarze, atmosfera bardzo sympatyczna, luźne gadki itd. Gdy Wiesiek dał sygnał do startu wszyscy zgodnie ruszamy. Nie wiem tylko czemu, gdy po kilkuset metrach trasa skręcała w prawo, albo raczej w górę pod słynne Zapasieki, ta miła atmosfera zamieniła się w walkę na maksa. Gdybyśmy to oglądali z jakiegoś drona to pewnie wyglądało to jak spokojne skupisko psiaków nad miską, gdzie nagle ktoś wrzucił petardę.
Poszedł piękny zaciąg, bez żadnej kalkulacji, bez żadnego oszczędzania nogi, każdy wrzucił to co ma pod nogą i takim przemiłym tempem wjechaliśmy pierwszy podjazd.
Oczywiście nie było mowy o zaczerpnięciu głębokiego oddechu, bo już po chwili pędziliśmy jak psy gończe po niebezpiecznym, bardzo krętym i wąskim zjeździe.
Na dole szybkie spojrzenie po czołówce, było nas 10 osób, idealnie do wspólnej pracy.
Kolejny podjazd na rundzie zaczynał się już po chwili, nie był trak ciężki jak Zapasieki ale można było poczuć ból.
Potem jeszcze długi odcinek raczej płaski i tak na dobicie mięśni - piękna sztajfa już na linię mety.


To wszystko trzeba było powtórzyć cztery razy - nie ma lekko.
Na drugiej rundzie na solo odjechał Adam Koryczan, który ostatecznie wygrał ten odcinek umacniając się na pierwszym miejscu w generalce OPEN.
My w miarę zgodnie współpracowaliśmy i jak już myślałem o finiszowych metrach dopadły mnie kurcze na ostatnim dłuższym podjeździe. Niestety musiałem odpuścić czołówkę na paręset metrów i jechać już samemu płaski odcinek.
Strata w sumie niewielka urosła już do konkretnej na tej ostatniej ścianie na metę, gdzie niestety kurcze zwaliły mnie z roweru i musiałem przez metę przechodzić z buta... cóż na upokorzenie :/

Tragedii nie było - 4 miejsce w kategorii B na etapie i w generalce.

Etap III

Bałem się tego dnia jak małe dziecko dentysty, prognozy pogody były nieubłagane - pełne słońce, żar z nieba, temperatury ponad 30 stopni i prawie 140 kilometrów. Wiedziałem, że dla mnie taka mieszanka może okazać się zabójcza, szczególnie że start był dopiero o godzinie 11:00.
Już kiedy zaraz po starcie podjeżdżaliśmy pod słynny Koczy Zamek czułem, że pot leje się ze mnie strumieniami, nie jechaliśmy jakimś totalnie zabójczym tempem ale przejażdżka to również nie była.


Po Koczym przyszła pora na długi i szybki zjazd do Milówki, nagle przed słynnym odcinkiem paskudnej kostki jakieś kilka metrów przede mną ktoś hamuje, blokuje przednie koło i robi fikołka do przodu przy prędkości około 70 km/h, kasując przy okazji drugiego kolarza.
Mijam tą kraksę na centymetry, wyglądało to koszmarnie ale podobno skończyło się "tylko" złamanym obojczykiem.


Potem w zasadzie bez przygód, wszystko się zjeżdża i w dużej grupie podjeżdżamy pod Przełęcz Glinne, motocykle podają nam wodę, Pani Fotograf cyka piękne fotki. Generalnie sielanka, gdyby nie fakt, że męczymy się na rowerach ;)
Podjazd nie był bardzo trudny więc niedługo później, prawie identyczna grupa zaczyna zmagać się z płaskim odcinkiem położonym na Słowacji. Na szczęście mamy dużą grupę, więc nie męczymy się aż tak okrutnie jak byłoby to w pojedynkę. W międzyczasie poszedł odjazd - Adam Koryczan i Sven Hayen jechali w duecie i tak dojechali też do mety...



Na jedynym większym podjeździe u naszych południowych sąsiadów spotykamy Petera Sagana, już wiem gdzie trenuje swoje doskonałe umiejętności zjazdowe ;) Niestety nie pogadaliśmy, bo załatwiał akurat swoje potrzeby fizjologiczne - pewnie zjadł za dużo arbuzów na naszym bufecie :P


Liczebność naszej grupy zmienia się dopiero na jakieś 30 kilometrów przed metą. Każdy kto sobie mówił, że to jest fajny etap i daje odpocząć wreszcie od tych wszystkich ścianek, zmienił kategorycznie zdanie właśnie na tych ostatnich 30 kilometrach.
To była istna rzeź, do mety same konkretne ściany przeplatane zjazdami. Ja już czułem, że jak tu zacznę kozaczyć to mogę skończyć z mega bombą i postanowiłem pojechać ta końcówkę swoim spokojniejszym tempem.
Myślę, że to była dobra decyzja, bo pomimo dużej straty w generalce jakoś dojechałem i zostawiłem sobie sporo sił na dzień kolejny...



Ostatecznie 9 miejsce na etapie i 6 w generalce.

Etap IV

Kiedy zobaczyłem na ICM, że w niedzielę temperatura ma spaść i na starcie będzie te przyjemne 20 stopni to już wiedziałem, że pojadę tak mocno jak się uda. Cele były dwa - podium etapowe oraz wskoczenie na czwarte miejsce w generalce. Do odrobienia były grube minuty więc w zasadzie już na pierwszym podjeździe pod Koczy Zamek wziąłem sprawy w swoje ręce i na pierwszym stromym odcinku narzuciłem swoje tempo. Nie kalkulowałem, jechałem mocno. Koledzy z czołówki wyścigu podchwycili temat i dzięki temu na szczycie wjechaliśmy w ośmioosobowej grupce.

Nadawanie tempa na Koczy Zamek
Nadawanie tempa na Koczy Zamek
Nadawanie tempa na Koczy Zamek
Tempo szło konkretne, trasa też nie dawała za bardzo wytchnienia, bo nawet jeśli był zjazd to trzeba było dokręcać. Na jednej ze ścianek odskoczyła trójka z kategorii A, ja nie za bardzo miałem ochotę za nimi gonić, bo w zasadzie moim celem była kategoria B, a z tej w naszej grupce kręcił tylko Belg - Sven Hayen.
Odpuściliśmy więc tą trójkę i w zasadzie do końca kręciliśmy w 5-osobowym składzie. Kolejne podjazdy i zjazdy mijały bardzo szybko, jechaliśmy dość sprawnie dobrze współpracując. Lekko nie było, bo trasa miała bardzo górski i beskidzki charakter.


Kiedy już dojechaliśmy do Istebnej czułem, że jednak zabrałem trochę za mało picia i poczułem, że zbliżają się lekkie kurcze. Pojechałem końcówkę spokojnym tempem i dowiozłem w ten sposób drugie miejsce w kategorii B.
Udało się odrobić sporo czasu, dzięki czemu w generalce przeskoczyłem na IV miejsce - wszystkie założone na ten etap cele udało się zrealizować :)


Podsumowanie

Krótko mówiąc, to był świetny wyścig, wynik sportowy na plus, chociaż wiem, że gdyby temperatury były niższe prawdopodobniej byłoby znacznie lepiej.



Na duży plus zasługuje organizacja, Wiesiek Legierski jak zwykle zrobił świetną robotę, fajna atmosfera, dobre oznakowanie tras, podawanie wody z samochodów technicznych i motorów to tylko kilka wisienek na torcie jakim było tegoroczne Road Trophy.


Torcie, który zjadłem z wielkim smakiem i na który będę czekał jak to z tortami bywa - kolejny długi rok ;)

Grupowo

2 komentarze:

  1. Super relacja, chyba za 2 lata skuszę się na ten wyścig ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super relacja, byłem ciekaw co oznacza według Ciebie "dobre tempo" i zgłębiłem się w temacie, dotarłem do wyników na stronie pomiaryczasu.pl i jest wiele nieścisłości między tym co piszesz, a znalezionymi przeze mnie wynikami. Fakt faktem, że czasówka 7km ze średnią od 34 do 47km/h budzi podziw. Straciłem ochotę na udział w trophy :)

    OdpowiedzUsuń