Kolejne piekełko w Beskidach

Oj gorący był to weekend, zarówno pod względem pogody, jak i wydarzeń rowerowych... Oczywiście powód może być tylko jeden, kolejne fascynujące ściganie w Wiśle pod egidą cyklu Road Maraton Dobre Sklepy Rowerowe, czyli Pętla Beskidzka.


Tak jak pisałem niedawno, moje wspomnienia z tym wyścigiem są bardzo różne, zawsze bolało, zawsze były jakieś problemy i zawsze wracałem w kolejnych latach. Dlatego właśnie nie mogło mnie zabraknąć na starcie w 2016, który dodatkowo był jubileuszowy. Ale zacznijmy od początku...

W Wiśle zjawiłem się w piątek późnym popołudniem, tak żeby ogarnąć jeszcze tradycyjne wprowadzenie, wybrałem się na rundę wyścigu ale okazało się, że wszędzie jest mokro i brudno, więc po wjechaniu na Zameczek i Szarculę zjechałem już do Wisły odebrać pakiet - dodam, że w tym roku bardzo bogaty.


Po drodze spotkałem kilku znajomych i było już czuć atmosferę wyścigu, było też czuć upały które miały nadejść idealnie w sobotę - na Pętli to już tradycja.

Kiedy kolejnego dnia odsłoniłem rolety w oknie od razu wiedziałem, że jestem w Wiśle na wyścigu, ani jednej chmurki na niebie i szybko rosnąca temperatura zapowiadały niezłą przygodę i w moim przypadku kawał cierpienia i walkę o dojechanie w ogóle do mety. Niestety w takich warunkach mój silnik szybko zmniejsza obroty, a z tegorocznymi problemami to już w w ogóle ciężko było myśleć o dobrym wyniku.
Tak czy inaczej punktualnie stanąłem na starcie wśród prawie 200 śmiałków aby dzielnie zmierzyć się z morderczą, typowo górską rundą po okolicznych podjazdach.

Długo myślałem do czego można przyrównać uczucie jazdy po tej trasie i już wiem - to tak jakby ktoś zamknął Cię w pralce i ustawił 90 stopni - ciągłe zjazdy i podjazdy to niezłe wirowanie, temperatura bardzo wysoka i cały czas mokry od potu. Zjazdy, które teoretycznie powinny być chwilą wytchnienia były bardzo techniczne i często po prostu służyły do gonienia grupy z przodu, tak więc w zasadzie cały czas puls trzymał wysoki poziom. Oczywiście wysoki poziom sportowy przeciwników nie ułatwiał sprawy ;)


Ja od początku postanowiłem trochę odpuścić i jechałem tak na 80%, potem trochę dokręcałem, jechało mi się całkiem przyzwoicie kiedy nadszedł On - dokładnie po 2 godzinach i 15 minutach - potężny skurcz po wewnętrznej stronie prawego uda. Zatrzymuję się i gdy próbuję zejść z roweru usztywnia mi cały mięsień dwugłowy - w efekcie padam na trawę i tak leżę :) Zapewne z boku wyglądało to komicznie ale mi do śmiechu nie było, wiedziałem też, że dla mnie wyścig się już skończył, następnego dnia czasówka, więc jazda ze skurczami byłaby bez sensu.
Dodam tylko, że po drodze były dodatkowe przygody, raz ktoś przede mną ledwo zmieścił się w zakręcie, a mi przyblokowało koło (na szczęście nic się nie stało), a niedługo potem dość pechowo spadł mi łańcuch przez zjazdem Zameczkiem.

Tak jak wspomniałem wcześniej, kolejny dzień był kompletnie z innej bajki. Od rana jakieś 10-12 stopni, ciągły deszcz i mgła. Dla mnie w sumie lepiej niż jak jest upał ale mimo wszystko taka zmiana przez jedną noc nigdy nie jest całkiem korzystna. Nie ma jednak co marudzić, każdy miał takie same warunki.
Próbowałem się rozgrzać ale bez trenażera było ciężko, więc coś pokręciłem, zmokłem i stanąłem na starcie. Już po starcie miałem problemy z wpięciem w pedały, a jak już udało się to zrobić i ruszyłem pełną parą to poczułem w mięśniu dwugłowym ostry ból. Myślałem, że coś zerwałem, ale na szczęście wystarczyło kilka razy zakręcić lekko korbą i puściło. Strata czasowa już na starcie była ale potem wpadłem w swój dobry rytm i udało się wykręcić 2 miejsce w kategorii oraz 3 OPEN. Czas gorszy niż rok temu ale generalnie trzeba być zadowolonym.

Taki właśnie był ten weekend, totalnie odmienny każdy dzień, sobotnie piekło zamieniło się zimną i mokrą niedzielę. Wyniki zadowalające, organizator stanął na wysokości zadania i po raz kolejny mieliśmy swoje kolarskie święto w Wiśle. Za rok zapewne znowu tu przyjadę umierać w sobotę i walczyć w niedzielę.

fotografie:Katarzyna BańkaMarcin Kuźma

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz