Kezmarok, czyli słowackie ściganko


Pierwotny plan był taki, że skoro jestem na urlopie w Bukowinie Tatrzańskiej akurat w tym terminie to zalicze sobie Road Maraton w Nowym Sączu i TdP Amatorów. Jednak wyścig w Nowym Sączu odwołali, a że znalazłem w sieci wyścig w Keżmarku, który jest jeszcze bliżej Bukowiny, to decyzja mogła być tylko jedna - jadę ;)

--------------------------------------------------------------------------------------
Jechać na wyścig na Słowacji bez nogi to jak iść na randkę w ciemno przez internet, dobrze wiesz że będzie masakra i że będzie bolało ale i tak idziesz bo może akurat...
--------------------------------------------------------------------------------------

O wyścigu nie wiedziałem prawie nic, znałem tylko ostatni podjazd i zjazd, na liście startowej widniały takie nazwiska jak zwycięzca długiego dystansu Tatry Tour czy Jarnej Klasiki, wiedziałem więc że nie będzie to zabawa, a walka o przetrwanie, szczególnie że jeśli chodzi o formę to jestem tam gdzie jestem, czyli dość daleko od optymalnej dyspozycji. Ten rok nie jest taki jak bym chciał ale nie będę teraz marudzić.


Od rana piękna pogoda, kiedy już wjeżdżam autem do Kotliny Popradzkiej jest tak pięknie, że aż się muszę zatrzymać i popatrzeć spokojnie na Tatry Wysokie, wszystko widać jak na dłoni, żadnej chmurki na niebie - bajka.
Do Kieżmarku dojeżdżam szybko i jestem sporo przed czasem. Słowacy znają się w temacie wyścigów, biuro mieści się w największym zabytku miasta - średniowiecznym zamku. Wyścig to przecież idealny pretekst do pokazania najlepszych miejsc w mieście - start i meta z kolei zlokalizowane były przed pięknym ratuszem na starówce. Zapisy idą sprawnie, na miejscu jest toaleta, duży parking itd...

Co ciekawe dookoła pełno słowackich zawodników ubranych w ich narodowe barwy (bardzo ładne z resztą) i tak sobie myślę że u nas jak już to można spotkać repliki koszulki MP Bory, a tam jakoś nie ma sytuacji że każdy jeździ w replice koszulki MŚ Sagana tylko po prostu barwy reprezentacyjne.

Szybkie przebieranie, ogarnianie sprzętu, trochę rozgrzewki i już stoimy na starcie. Wystrzał z pistoletu i ruszamy.
To co się od razu rzuca w oczy to wielka kultura jazdy. Mamy chyba ze 3 km startu honorowego i nikt się nie przepycha. W Polsce standardem jest, że po chwili jedzie jeden na drugim, co chwilę ktoś po chodnikach próbuje się przebijać i inne akcje, tu nic, całkowita kulturka, spokój, wszystko bardzo bezpiecznie. Machanie czerwoną flagą i mamy start ostry, na początek jakieś 15 km po płaskim, równe tempo, cały peleton i tak połykamy kolejne kilometry.


Zaczyna się pierwszy podjazd, kompletnie go nie znam, nie wiem nawet ile ma kilometrów, jadę więc od startu mocno trzymając się z czołówką. Po jakimś czasie zerkam na pulsometr, a tam powyżej 190 uderzeń - no kosmos jakiś. Ale jadę dalej, po kolejnych kilku minutach zaczynam czuć, że z rąk odpływa krew, znaczy że idę w trupa i zaraz za to zapłacę. Kiedy po zakręcie, który wydawał mi się końcówką widzę kolejną długą prostą do nieba, muszę odpuścić i odpadam od czołówki.
Puls lekko spada i od razu lepiej się jedzie ale "ugotowane" nogi potrzebują jeszcze dłuższej chwili żeby wejść w dobry rytm. Z przełęczy dość szybki zjazd, dojeżdża do mnie kilka osób i dalej lecimy już sprawnie w małej grupce. Ani się obejrzałem, a już wyrósł nam drugi dość długi podjazd. Tu jedzie mi się już lepiej chociaż wciąż trochę brakuje do pełni szczęścia. Pomagają napisy na asfalcie z Nowy Targ Road Challenge i w sumie szybko znajduję się na szczycie.

Stąd zjazd już dużo bardziej niebezpieczny, po czym następuje bardzo pofalowany odcinek drogi przez Osturnię. Tak to wszystko się składa, że w tej małej spiskiej wsi robi się nas pokaźna - kilkunastoosobowa grupa i takim składem zaczynamy wspinaczkę dnia, cream de la cream, czyli długie i mozolne wjeżdżanie na Przełęcz Zdiarską. Kto nie zna tego podjazdu, szybko musi to nadrobić, gdyż moim skromnym zdaniem, znajduje się on w TOP5 najpiękniejszych tatrzańskich podjazdów !


Tutaj nogi trochę puszczają i postanawiam mocno potrenować, chwilę jadę w grupce, po czym stwierdzam, że zaatakuję i odjeżdżam. Powiększam dystans od grupki, idzie mi ciężko ale myśl, że przewaga wzrasta mnie nakręca i dość sprawnie mija całą wspinaczka. Na szczycie czuję już zmęczone nogi i lekkie kurcze w mięśniach, zaczynam długi zjazd do Zdiaru.
Jako, że jadę sam jest ciężko, wieje w twarz i w zasadzie czekam tylko aż dogoni mnie grupka, którą odstawiłem na podjeździe. Moja przewaga musiała być spora, bo dojeżdżają do mnie dopiero za Zdiarem. Wskakuję na koło i lecimy po zmianach.
Tu kolejna dygresja, jazda w grupce ze Słowakami jest zupełnie inna niż u nas w kraju. Zazwyczaj idą mocne i równie zmiany, nikt się nie oszczędza, u nas na wyścigach każdy coś tam ściemnia, a im większa grupka tym mniejsze tempo ;)


Niestety kurcze są coraz mocniejsze i pomimo fajnej współpracy, na około 20km do mety, muszę pożegnać się z kompanami i od tego czasu jechać bardziej turystycznie. Wieje w twarz, dłuży mi się strasznie, mijają mnie jeszcze dwie grupki kolarzy i dojeżdżam w końcu na metę.
Wynik - 15 w kategorii B i 40 OPEN, gdybym dojechał z moją grupką wychodziło miejsce 8 kat i 20 OPEN, co na moją obecną formą nie jest wcale takim złym wynikiem.

No nic, kolejne nowe doświadczenie, tak dziwnego wyścigu jeszcze nie jechałem, najpierw 15km płasko, potem nagle 1200 metrów przewyższenia na 40 kilometrach i na koniec 30 km w dół i po płaskim pod wiatr na wykończenie nóg i psychiki. Dziś liczyła się moc w nogach ale również i taktyka, którą ja osobiście całkiem zawaliłem - ale przynajmniej dobrze potrenowałem :)

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń