Pierwsze koty za płoty




Na pierwszy weekend startowy czekałem z niecierpliwością ale i z dużą niewiadomą. Wiem, że uczciwie i bardzo konkretnie przepracowałem zimę ale też postawiłem w tym roku na położenie solidnego fundamentu siłowego pod sezon. Efekt jest bardzo dobry, bo dawno już nie czułem się tak mocny na rowerze jednak przez to nie miałem za bardzo kiedy popracować nad beztlenami, nie było się gdzie przepalić i te pierwsze starty były wielką niewiadomą...

Cytując Michała Kwiatkowskiego czuję się dobrze ale jeszcze nie tańczę na rowerze, na to trzeba trochę więcej czasu i podszlifowania nogi.

Tak czy inaczej 21 kwietnia stanąłem na starcie Pucharu Równicy w Ustroniu. Bardzo miło wspominam tą imprezę, bo równo 3 lata temu byłem tam 4 open i 3 w kategorii. Trasa była bardzo ciekawa i na deser czekała Równica - w tamtym roku był to dla mnie bardzo słodki deser.

Tym razem trasa została zmieniona i rundy nijako zostały wyprowadzone poza ścisłe centrum Ustronia, przejechałem ją sobie w piątek na spokojnie i wiedziałem, że lekko nie będzie, bo też za bardzo nie ma gdzie odpocząć przy tempie wyścigowym. Można powiedzieć, że trasa przypominała mi bardziej kryterium niż klasyczny wyścig. Była bardzo malownicza i miała wszystko co potrzeba. Z resztą od dawna wiadomo, że to nie trasa czyni wyścig trudnym, a zawodnicy w nim startujący, a lista startowa Pucharu Równicy 2018 pokazywała wyraźnie, że będzie ogień.


Start zaplanowany był dość późno, bo dopiero o 13:00, w zasadzie fajna opcja, bo każdy na spokojnie mógł dojechać, biuro jak zwykle w Road Maraton działało prężnie i wydawanie pakietów startowych poszło sprawnie.
Jak już gotowy do startu, pojawiłem się w okolicy Rynku w Ustroniu, na niecałą godzinę przed wyścigiem, złapałem Wieśka i zapytałem, czy to przypadkiem nie jest Pętla Beskidzka, bo Garmin pokazywał mi równo 30 stopni, a na niebie nie było żadnej chmurki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie te warunki tak bardzo utrudnią mi ściganie.


Wybiła 13:00 i jak zwykle barwny peleton ruszył uliczkami Ustronia, na początku jak zwykle nerwówka, przepychanie i walka o pozycje. W zasadzie było to uzasadnione, bo po krótkim odcinku nagle szosa zwężała się drastycznie i ostro pięła się w górę - tam po prostu wypadało być z przodu.
Mi się to udało i kolejne kilometry kręciłem w pierwszej grupie. Wiedziałem jednak, że taki stan rzeczy nie potrwa bardzo długo, nogi nie chciały kręcić swoim normalnym tempem, a ja co jakiś czas wisiałem za grupką jak guma odstając na podjazdach i dochodząc na płaskim/zjazdach.
Po 45 minutach skapitulowałem i postanowiłem jechać po prostu swoje, utworzyła się zgrabna grupka i tak połykaliśmy kolejne kilometry. Cały czas czułem, że brakuje mi lekkości ale jakoś to szło. Każdy też w głowie miał finałowy podjazd na Równicę, czyli wspomniany wcześniej deser tego wyścigu.
Niestety w tym roku deser ten okazał się baaaaardzo gorzki, chociaż z początku tak źle to nie wyglądało. Na samym początku podjazdu podkręciłem tempo i odjechałem od grupki, na horyzoncie było widać sporo zawodników, więc w głowie miałem po prostu mocny równy podjazd i konkretną poprawę mojej pozycji.
Jeszcze nie dojechałem do bruku, a po wewnętrznej stronie prawego uda poczułem zbliżający się kurcz. Udało się go uniknąć ale trzeba było wrzucić najlżejsze przełożenie i zwolnić do minimalnych prędkości. Zamiast nadrabiać miejsca byłem zdrowo wyprzedzany. Po kolejnym kilometrze było jeszcze gorzej, bo temperatura mnie dosłownie wykończyła. Niestety w takich warunkach jeździ mi się bardzo źle, a jak dołożymy do tego fakt iż był to pierwszy start w sezonie to w zasadzie nie dziwie się, że kończyłem wyścig na bombie.


Ostatecznie zająłem szalone, 25 miejsce w kategorii B - w dwóch krótkich słowach: dramat i porażka ;) Chciałbym też z tego miejsca pogratulować organizacji ekipie Road Maraton, wyścig odbywał się na całkowicie zamkniętych dla ruchu rundach, na bufecie można było pobierać całe bidony i potem odzyskać swoje - wyrzucone. Jednym słowem idzie to wszytko w bardzo dobrym kierunku - Wiesiek, tak trzymaj !


Nie było jednak co się rozwodzić nad Ustroniem, bo już dzień później miałem start w Sobótce, w Visegrad Road Race z cyklu Via Dolny Śląsk. Szybka regeneracja i pobudka przed 5 rano żeby zdążyć na start... Po wcześniejszej bombie postanowiłem, że jednak pojadę krótki dystans, bo czułem się po prostu źle.

Do Sobótki dojechałem sprawnie i na czas, nie minęło dużo czasu i już stałem na mecie. W tym roku zmieniono trasę rundy i tak jak na plus było dodanie krótkiej sztajfy zaraz za Strzegomianami, tak niestety na minus dla mnie wyszło przełożenie mety do centrum Sobótki. Brakowało mi podjazdu ulicą Garncarską, który potrafił wymęczyć przeciwników i pozwolić na mocniejszy sprint już na kreskę - w obecnej sytuacji na metę wpadała po prostu duża, mocno rozpędzona grupa - woda na młyn dla sprinterów. Jedyną więc szansą dla mnie była jakaś ucieczka.

Pogoda była tym razem idealna, około 15 stopni na starcie i minimalny wiatr - tak, w Sobótce nie wiało ! Kolarzy zjawiła się cała masa, a dodatkowym smaczkiem był fakt, iż po startach amatorów na te same rundy wjeżdżała Elita.
W zasadzie cała rywalizacja nie była na tyle ciekawa żeby to jakoś obszernie opisywać. Jechałem w pierwszej grupie ale znowu czułem, że jedzie mi się ciężko. Zrzucałem to na wcześniejszy zgon. Były ataki, były kasowania, było naciąganie, czyli takie ściganko w pigułce. Starałem się jechać z głową i kontrolować sytuację. Tak też było, do Sobótki na metę dojechało nas w sumie kilkanaście osób, ale tam, zgodnie z moimi przeczuciami, nie za bardzo mogłem powalczyć. Dodatkowo dałem się zamknąć i ostatecznie skończyłem na miejscu 11.
W sumie byłem nawet zadowolony, przynajmniej do czasu jak zdjąłem moje tyle koło i zobaczyłem to:

Na oko jakieś kilkadziesiąt wat w plecy... Zagadka uczucia ciężkiej jazdy rozwiązana :P Pechowo ale w sumie to znaczy, że noga jakaś tam jest, bo jednak przyjechałem z czołówką. Sam jestem bardzo ciekaw jak by poszło w normalnych warunkach.

Krótko mówiąc pierwszy weekend startowy był beznadziejny i pechowy. W tym roku przegrałem z Równicą i zrobiłem to z kretesem. Nie takiej inauguracji sezonu się spodziewałem ale nie ma się co negatywnie nastawiać. Wiem dobrze co zrobiłem zimą, wiem ile sił włożyłem w przygotowania i wiem, co mam obecnie w nogach.

Trochę podszlifowania formy i powinno być dobrze... A czy będzie dowiemy się już w maju.

1 komentarz:

  1. Też jestem ciekaw jaki byłby wynik, gdyby wszystko działało sprawnie :) Także pozostało teraz polepszać formę i przeć do przodu :)

    OdpowiedzUsuń