Na tle rzepaku, czyli klasyczne kwietniowe ściganko

Kwiecień plecień, co przeplata trochę zimy, trochę lata - nie ma lepszego określenia tego co wydarzyło się w ubiegły weekend w naszym pięknym kraju. W piątek późnym wieczorem wychodziłem na zewnątrz w samym t-shircie i krótkich spodenkach, bo na termometrze było 20 stopni, natomiast rano przyszło kompletne załamanie pogody. Nie martwiłoby mnie to jakoś szczególnie, gdyby nie fakt, że był to czas na kolejny weekend wyścigowy w moim kalendarzu.
W zeszłym roku w podobnej konfiguracji zaczynałem sezon 2018 (Puchar Równicy i Visegrad dzień po dniu) i wtedy był to start dla mnie fatalny, o czym poczytacie tutaj...


Na pierwszy ogień poszedł Klasyk Annogórski z cyklu Road Maraton, czyli wyścig który nigdy mi nie leżał, zawsze kończyłem go na miejscu, które nie mogło być dla mnie akceptowalne.
Runda, która zdecydowanie bardziej promuje klasycznych all-rounderów, kolarzy mocnych i siłowych, którzy są w stanie przetrzymać niedługie podjazdy i potem dołożyć na płaskim lub zjeździe.

W tym roku organizator zdecydował się na małą rewolucję i chyba, po poszukiwaniu optymalnej rundy rok w rok, wreszcie znalazł tą optymalną. Uważam tak ja i cała rzesza innych uczestników - trasa była wyśmienita, jak na to, co oferuje ta okolica.

Generalnie od rana pogoda raczej straszyła, po drodze do Leśnicy autem przeleciałem przez trzy ulewy, na całe szczęście na starcie było już sucho, a dokuczał jedynie chłód i zimny wiatr. Tu jak zwykle z wielką pomocą przyszły maści rozgrzewające Sportsbalm, dzięki którym nie były potrzebne nawet nogawki.

3,2,1 start... Na szczęście w tym roku organizator podzielił startujących na kilka grup startowych zgodnie z wiekiem - strzał w dziesiątkę - było znacznie bezpieczniej !
Do pokonania 6 rund, które na papierze wyglądały całkiem fajnie. Na dzień dobry podjazd pod klasztor na Górze Świętej Anny, który w sumie był do pokonania prawie 7 razy - prawie, bo linia mety nie była na samym szczycie. Tak jedziemy i coś mi nie pasuje, bo jest generalnie bardzo spokojnie, może dlatego że kręcimy pod wiatr i nikt nie chce dyktować szalonego tempa... Dopiero po pierwszym przejechaniu mety szybkość trochę rośnie na ostatnią część podjazdu, gdzie nachylenie wyraźnie wzrasta. Wjeżdżamy na szczyt i niespodzianka - pojawia się bruk, którego w tym miejscu jeszcze rok temu nie było, dla mnie dramat. Tracę całkowicie rytm, zaczynają mnie wyprzedzać ludzie z prawej i lewej, już wiem że to ten odcinek będzie mnie najbardziej denerwować.
Za brukiem zaczynamy zjazdy przeplatane krótkimi odcinkami płaskimi. No i zaczyna się zabawa, pod górę było relatywnie spokojnie, więc teraz idzie już prawdziwy gaz, tak jak pod górę jechałem sobie te 300wat, tak teraz muszę trzymać 500 żeby nie odpaść z grupy... lekko nie jest i już wiem, że tak będzie wyglądać cały wyścig.

Trzeba być bardzo czujnym, a każde zawahanie czy odpoczynek na tyle grupy jest obarczony ryzykiem odpadnięcia, tu przydaje się doświadczenie wyścigowe.
W zasadzie pierwsze kilka rund wygląda bliźniaczo, a selekcja dokonuje się samoistnie, od tyłu, kolejne zjazdy powodują topnienie grupki i na czwartym kółku zostaje już mocno wyselekcjonowana grupa kolarzy, w której z resztą jest wiele znajomych twarzy, co cieszy jest w niej aż trzech zawodników z mojego Teamu - BodyiCoach Cycling Team, czyli ja, Bartek i Łukasz.



Punkt kulminacyjny wyścigu, jak się później okazało, to sekcja brukowa oraz zjazd po piątym podjeździe. Tu następuje atak kilku kolarzy, którzy z różnych względów robią przewagę, której nie jesteśmy w stanie usunąć - kwestia podium właśnie się wyjaśniła, pozostała walka o dalsze pozycje. Na przedostatnim podjeździe, już po przekroczeniu kreski z pomiarem czasu idzie mocne tempo, widzę kątem oka że kolega Patrycjusz ma ochotę zrobić selekcję, którą z resztą robimy wspólnie z kolegami z Vestis-Rokosz Team i na szczycie meldujemy się we czterech. Tylko popatrzeliśmy na siebie i decyzja mogła być tylko jedna - jedziemy po zmianach i może się uda. Co prawda przed nami ciężkie zadanie ale próbować trzeba. Po drodze dochodzimy do dwójki, która odpadła od czołówki, ale mimo wszystko ostatecznie i my zostajemy skasowani.
Trzeba jednak powiedzieć, że jest nas raptem kilkanaście osób więc już wtedy wiem, że miejsce na mecie będzie całkiem fajne.



Ostatni podjazd, chwile czarowania, rwane tempo i w końcu dość szybko rozpoczęty sprint na kreskę, staję w korbach i w tej samej chwili czuję kurcze przeszywające uda - już wiem że nie poszaleję, jadę na tyle na ile pozwalają mięśnie i przekraczam kreskę jako 9 zawodnik w swojej kategorii.
Czy jestem zadowolony ? Oczywiście, nigdy na tym wyścigu nawet nie zbliżyłem się do czołowej dziesiątki ;)

Podsumowując ten start, chce pogratulować organizatorowi za znalezienie chyba najbardziej optymalnej trasy jak również za organizację, bo w zasadzie wszystko było tak jak należy i Góra Świętej Anny która do tej pory kojarzyła mi się raczej średnio, teraz nabiera dla mnie zupełnie innych barw - bardziej optymistycznych i zgodnych z otaczających nas na większości trasy rzepakiem ;)


Dzień później przyszedł czas na kolejny wyścig z cyklu Via Dolny Śląsk, po raz kolejny zawitałem do Sobótki, tym razem na Visegrad Road Race V4, czyli bardziej płaską odsłonę ścigania w cieniu słynnej Ślęży. Pomimo całkiem dobrej nogi nie spodziewałem się żadnych fajerwerków, bo trasa zwyczajnie nie pode mnie, szczególnie że tym razem finisz był płaski.




Na starcie wita mnie chłód i bardzo silny wiatr - na prostej do Sobótki to była jakaś masakra po prostu ;) Już po rozgrzewce wiedziałem, że będzie tam ciekawie.
Jak to na krótkich dystansach bywa, jeszcze nie zakręciłem dobrze korbami, a już poszedł pierwszy atak Kamila Gromnickiego, nie zastanawiam się długo i lecę za nim mając na kole kolejnych zawodników, po chwili dostaję zmianę, bo nie tylko ja mam ochotę to skasować, tym razem Kamil spacyfikowany ale jego kolejny atak to kwestia czasu. Wjeżdżamy na Strzegomiany, odbijamy w prawo na krótką ale trzymającą sztajfę, po której Kamil znów odjeżdża. Ja czuję, że rozgrzałem się chyba jednak trochę za słabo i nie jestem w stanie za nim pogonić - z resztą nikt nie jest ;)



Tempo mimo wszystko jest wciąż bardzo mocne, łapię w miarę dobry rytm jednak na podjeździe pod Winną Górę znajduje się z tyłu naszej grupki. No i to był błąd i to taki z kategorii wielbłąd...

Właśnie wtedy idzie kontra trzech zawodników - po jednym z każdego jadącego tego dnia Teamu. Nie wiem czemu się zawahałem ale niestety nie pogoniłem za nimi pomimo iż miałem na to nogę i w ten sposób podium odjechało. Niby człowiek ściga się już tyle lat, a wciąż wpadają takie błędy taktyczne - no nic, kolejna lekcja na przyszłość. Dalej, jak się można było spodziewać, współpraca się nie układała w naszej grupie, a przy tym wietrze branie wszystkiego na własne barki było samobójstwem...



Próbowałem jeszcze akcji zaczepnych na drugim kółku, najpierw na Strzegomianach i później jeszcze na Winnej Górze ale w zasadzie oprócz Bartka nie było chętnych na konkretną i owocną współpracę i wszystko rozstrzygnęło się na kresce, na Rynku w Sobótce. Finisz zaczęliśmy dość szybko ale w takich warunkach stać mnie było raptem na 4 miejsce z grupki, które dało mi ostatecznie 6 miejsce w kategorii. Niby nie jest źle ale niedosyt mam straszny, bo dobrze wiem, że spokojnie mogłem być w tym odjeździe i walczyć o najwyższe laury.

Weekend więc taki trochę słodko-gorzki, bo z jednej strony zacząłem ten sezon bardzo dobrze, nieporównywalnie lepiej niż rok temu ale raz, że drugie miejsce na Mnichu mocno pobudziło apetyt, a dwa - kiedy Ci brakuje naprawdę niewiele, to zamiast się cieszyć z solidnych miejsc masz trochę żal do siebie, że jednak nie byłeś te kilka pozycji wyżej.
Nie ma jednak co rozdrapywać tej sytuacji tylko spokojnie dalej przygotowywać się do kolejnych wyścigów, a te już wkrótce i wreszcie w terenie zdecydowanie bardziej mi odpowiadającym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz