O tym jak znów rzucałem kolarstwo, czyli Tatra Road Race 2019

Tatra Road Race... te trzy słowa budzą wiele emocji wśród kolarzy amatorów... Dla niektórych całkowity koszmar, dla innych spełnienie mokrych snów, na myśl o trasie tego wyścigu, wielu przychodzą słowa, ogólnie uznane raczej za wulgarne. Dlaczego więc co roku do stolicy Tatr przyjeżdżają całe tabuny kolarzy amatorów, a impreza zyskała już miano najbardziej prestiżowej w naszym kraju ? Być może relacja z tegorocznego wyścigu chociaż częściowo odpowie na to pytanie...
Takiej pogody niestety nie było ale widoczki zawsze się ładnie ogląda ;)
Cała otoczka zaczyna się już w piątek, biuro zawodów czynne jest od 12:00 co jest świetnym posunięciem, bo przecież na starcie w sumie jest około 1000 osób i każdy musi odebrać swój pakiet. Już po wejściu na teren hotelu Kasprowy Mercure czuć tą niepowtarzalną atmosferę wyścigu, dmuchanie balonów startowych, rozkładanie namiotów w miasteczku, znajome twarze, rowery i wisienka na torcie, czyli samo biuro zawodów, w których witani jesteśmy jak długo wyczekiwani goście. Przygrywa kapela góralska, wszyscy uśmiechnięci, nie trzeba długo czekać na rejestrację. Na zewnątrz dokładna mapa wyścigu wraz z osobą, która bez marudzenia, spokojnie tłumaczy chętnym, gdzie są największe trudności i jak dokładnie przebiega runda. O pakiecie startowym z fajnymi skarpetkami i bonami zniżkowymi do różnych partnerów imprezy nie muszę wspominać.

fot. Wiktor Bubniak

Gdy odbieram pakiet, uśmiech nie schodzi z moich ust, cieszę się że znów tu jestem, szczególnie że w zeszłym roku było to niemożliwe, a dwa lata temu zaliczyłem parszywą kraksę.
Mały drobiazg, a jak ułatwia jazdę...
fot. Wiktor Bubniak
Wieczorkiem pałaszuję makaron i sprawdzam prognozy, po których decyduję się na zmianę kół, a w zasadzie jednego z nich, bo hamowanie na karbonach to dla mnie duża niepewność, a o tej, na zjazdach w tym wyścigu, nie może być absolutnie mowy. Nie mam żadnych wielkich oczekiwań związanych z wynikiem, chcę pojechać dobry i mocny wyścig, wybrałem dystans Hard, z resztą z moimi obecnymi ograniczeniami dystans Hell w tempie wyścigowym jest po prostu czymś nie do przeskoczenia, a schodzenie z trasy to najgorsze co można zrobić. Ktoś powie, krótki dystans 56km jest dla dzieci, no spoko, tylko trzeba pokonać niespełna 1600 metrów w pionie zdobywane głównie samymi ściankami, a to już daje trochę inne światło na ten wyścig.
Długa trasa to już 121 kilometrów i aż 3250 metrów w pionie, warto też zaznaczyć, żeby tych dystansów i przewyższeń nie porównywać do tych zdobywanych choćby w Alpach, bo tam są długie fajne podjazdy, a tu sztajfa za sztajfą i karkołomne zjazdy, co kompletnie rozwala mięśnie.
fot. Wiktor Bubniak
Od rana, w sobotę, pogoda całkiem dobra (prognoza na resztę dnia też już duża lepsza), ubieram się jednak tak, aby mnie nie zaskoczył ewentualny deszcz. Krótka rozgrzewka, zbicie piątek z kilkoma znajomymi, odprowadzenie wzrokiem śmiałków z długiego dystansu i już czekam w pierwszym sektorze na start. W powietrzu zapach maści rozgrzewających, w tle słychać wskazówki odnośnie trasy i bezpieczeństwa udzielane przez szefa wszystkich szefów - Czarka Szafrańca.
3,2,1... start
Na początek spokojnie za samochodem, pilnuję dobrego miejsca czekając na start ostry już pod Salamandrę, czyli pierwszy mocny podjazd, na którym zawsze dochodzi do pierwszej selekcji i dalej po trasie jadą już tylko mniejsze i większe grupki.

Czołówka długiego dystansu (fot. Paweł Wałoszczyk)
Jak tylko skręcamy w prawo i zaczynamy Salamandrę, przez chwilę nie wiem co się dzieje, poszło takie tempo jakby za 300 metrów była kreska. Atakuje potężnie Adam Wójcik, który odjeżdża na solo i tak dojeżdża do mety. Trzeba przyznać, że już przed startem praktycznie każdy wiedział kto wygra, Adam był absolutnie poza zasięgiem kogokolwiek i jechał we własnej lidze.
Tempo na pierwszej górze jest więc bardzo mocne i nie spada, jedzie mi się ciężko, próbuję złapać swój rytm, kilka osób odjeżdża mi na jakieś 100-200 metrów. Pierwszy raz rzucam kolarstwo... Już po minięciu wyciągu krzesełkowego, gdy do premii zostaje ostatnia ostro nachylona ściana, nogi trochę puszczają, oddech się wyrównuje, podkręcam tempo, eliminuje stratę i dojeżdżam do czołówki. Premię na Butorowym Wierchu wjeżdżam więc w kilkuosobowej, czołowej grupce, a na Stravie notuje tu swój PR, kosztuje mnie to około 5,5 w/kg przez 6,5 minuty (przez pierwsze 1,5 minuty z kolei aż 7,25w/kg).
fot. Velonews.pl
Przed nami dość długi zjazd, na którym nasza grupka się powiększa o kilku zawodników, którzy strzelili na Salamandrze, po czym następuje ostry skręt i mocno nachylony podjazd na Ostrysz, tutaj już nogi kręcą dużo lepiej i na premię wjeżdżam wysoko w czubie.
Z premii mamy bardzo niebezpieczny zjazd, na którym z resztą dwa lata temu miałem kraksę i koniec ścigania. Na szczęście ktoś poszedł po rozum do głowy i asfalt w tym miejscu został przebudowany, droga poszerzona i lepiej wyprofilowana. Wciąż była bardzo szybka ale przynajmniej przewidywalna i w tym roku zjazd poszedł bardzo sprawnie.
Jak tylko znaleźliśmy się na dole, od razu zaczynał się kolejny podjazd (taki rollercoaster to znak rozpoznawczy Tatra Road Race), który po chwili wypłaszczenia znów powodował walkę z grawitacją i wjazd na Zoki. Tu również, mimo ostrych procentów, jedzie mi się bardzo dobrze i wjeżdżam w czubie. Teraz przed nami jakieś 10 kilometrów względnie łatwego terenu, który pokonujemy raz szybciej, raz wolniej i tak aż na Czerwienne. Znów grupka się powiększa, nawet jest czas na pogaduchy.

fot. Barbara Dominiak
Wszyscy jednak wiedzą, co jest jeszcze przed nami, a jeśli ktoś by o tym zapomniał to świetnym przypomnieniem było odbicie z głównej drogi i nieznana mi wcześniej sztajfa na Budz. Mam mały kryzys i ciężko mi utrzymać mocne tempo, rzucam kolarstwo po raz drugi ;)
Na szczęście znów łapie swój rytm, bo tuż za zakrętem czeka kultowa już Bachledówka, czyli bardzo "przyjemna" sztajfa do nieba, na szczycie której czeka najlepszy w Polsce bufet.
Na serio, tak profesjonalnie zorganizowanego i pysznego bufetu chyba nie można znaleźć nigdzie indziej, normalnie jak na pit stopie formuły 1.
Wszystko ładnie pięknie, jadę z mocno już wyselekcjonowaną czołówką kilkunastu zawodników, czuję się raczej dobrze i z optymizmem patrzę na dalszą część wyścigu.

fot. Wiktor Bubniak
Nagle słychać grzmot, szybkie spojrzenie w prawo i widać grafitowe chmury - no tak, bez oberwania chmury to nie byłoby Tatra Road Race (startowałem w trzech edycjach i zawsze była jakaś ulewa).

Zaczyna lać pod koniec zjazdu z Zębu, a już na podjeździe pod Słodyczki lecimy w totalnym oberwaniu chmury, szosą zaczyna płynąć potoczek. Nachylenie kilkunastoprocentowe powoduje chęć wstania w pedały, ale gdy tylko podnosisz tyłek, zaczyna buksować tylne koło. Jedzie się bardzo ciężko, mam kryzys, grupa się dzieli, czołówka zaczyna mi odjeżdżać... Rzucam kolarstwo po raz trzeci.
Pod koniec podjazdu jest już trochę lepiej ale kilku zawodników odjechało, ja czuję że moje mięśnie już mają dość i wizyta kurczy w nogach to tylko kwestia czasu. Trzeba mądrze dysponować siłami jeśli chcę w ogóle dojechać w sensowny sposób do mety.

fot. Barbara Dominiak
fot. Barbara Dominiak
Po Słodyczkach jest chwila pofałdowanego terenu, gdzie idzie ostre tempo, po czym następuje bardzo ostry zjazd przez Zoki - serio, na mokro to jeden z tych zjazdów, których lepiej nie zjeżdżać na totalnej zagince, bo można wpaść na obiad do mieszkańców domów leżących przy drodze.

Zaczyna się bardzo ciężki podjazd na Ostrysz, moje nogi odmawiają współpracy, grupa mi odjeżdża i już wiem, że zobaczę ich dopiero na mecie, rzucam kolarstwo po raz czwarty. Mocno redukuję tempo, łapię spokojny rytm i wtaczam się na górę jadąc na granicy kurczy.

fot. Wiktor Bubniak
Chwila zjazdu i zaczynam ostatni dłuższy podjazd  wyścigu - Butorowy Wierch od Dzianisza. Podjazd bardzo fajny, rytmiczny, idealny na trening. Niestety nie jestem w stanie jechać na swoim normalnym poziomie, mięśnie mają już dość, kontroluję tylko sytuację za mną, widząc zbliżającego się powoli zawodnika.
Niestety przed samym szczytem tracę jedną pozycję, którą jednak odrabiam na zjeździe Salamandrą, czuje się wyjątkowo pewnie i robię dość dużą przewagę nad goniącym mnie zawodnikiem. Na odcinku bardziej płaskim, już przed samą metą, dość szybko tą przewagę jednak tracę. Ostatni krótki podjazd na metę i kolega jest już prawie za mną, w nogach kurcze ale jednak wstaje w pedały i walczę by nie zostać wyprzedzonym na kresce, udaje się ale po chwili dostaję całkowitą blokadę w lewej nodze - co by nie mówić wyjechałem się.

fot. Podhaleregion.pl
Ostatecznie jestem 4 w kategorii i 13 Open, według Stravy, praktycznie wszędzie zaliczyłem swoje PR-y, według pomiaru mocy wyszło chyba najwyższe NP w tym roku - było naprawdę dobrze :)

Czy ostatecznie rzuciłem kolarstwo ? No nie, za rok przyjeżdżam walczyć o zwycięstwo ;)
fot. Paweł Wałoszczyk
fot. Barbara Dominiak
Tradycyjnie muszę osobny akapit poświęcić organizacji wyścigu, która była wzorowa. Zabezpieczenie trasy, bufety, posiłek na mecie, liczne nagrody, podejście do zawodników, ogromne galerie zdjęć i cała otoczka, zasługuje na wielogodzinne oklaski. W tym roku wskoczyliśmy na jeszcze wyższy poziom, bo na zawodników czekała kontrola antydopingowa oraz prześwietlenie rowerów na ewentualne silniczki. Będę się powtarzał, ale to co robi Czarek Szafraniec z ekipą to jest po prostu mistrzostwo świata i wzór do naśladowania.

fot. Paweł Wałoszczyk
Wraz z taką organizacją rośnie też poziom sportowy, bo Tatra Road Race wyrosła na najbardziej prestiżowy wyścig w amatorskim kalendarzu i corocznie przyciąga do Zakopanego absolutną czołówkę kolarzy amatorów. Marzeniem każdego jest stanięcie na podium w tle górującego Giewontu i wysłuchanie kultowego "We are the Champions".

Na koniec jedno zdjęcie, na którym Krystian Piróg odpowiada jak właściwie jest na Tatra Road Race ;)

fot. Wiktor Bubniak


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz