Beskidzkie piekiełko

Od kiedy pamiętam Pętla Beskidzka zawsze dawała mi popalić... Niezależnie czy miałem dobrą formę sportową czy też nie, praktycznie każdy start w tym wyścigu był dla mnie w ostatecznym rozrachunku walką o przetrwanie. Pętla kojarzy mi się z upałem, skurczami, ściankami i ogólnym sponiewieraniem ;)
Co więc jest takiego w tym wyścigu, że pomimo takich skojarzeń, co roku w lipcu staję na starcie tego klasyku ?


Ciężko odpowiedzieć na to pytanie :) Widocznie organizm upomina się o taki wysiłek, a od kiedy ścigamy się na zamkniętej rundzie to możliwość zjazdu słynnym "Zameczkiem" nie martwiąc się, że z za zakrętu wyjedzie jakieś auto, działa na kolarzy jak magnes.
Dodatkowo wysoki poziom sportowy i świetna atmosfera - tak, to chyba te cechy powodują, że Wisła działa na mnie jak światło na ćmę.


Wracając jednak do tegorocznej edycji...
Mi wyścig zupełnie nie poszedł, nogi nie kręciły, a całość zakończyła się konkretną bombą na sztywnych nogach.

Trzeba jednak przyznać, że organizator przygotował po raz kolejny genialną kolarska ucztę. Mówi się, że to nie trasa robi wyścig ciężkim, ale sami zawodnicy. Tutaj zagrały obie strony medalu: Wiesiek postarał się o diabelską trasę na rundach, a wysoki poziom zawodników w czołówce o zabójcze dla nóg tempo.

Kto był i przejechał, ten wie o czym piszę, a jeśli kogoś nie było to za rok będzie kolejna okazja.
Z mojej strony ukłony w stronę organizatora i duże podziękowania za tak świetną i wymagającą imprezę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz