Piekło Przytoku 2016

If you don't have the legs, this is the worst place you could possibly be... - Jeśli nie masz nóg, to jest to najgorsze możliwe miejsce, w którym mogłeś się znaleźć... 
Jo Planckaert


Po ostatnim weekendzie podpisuję się pod tym tekstem, wypowiedzianym w kontekście bruków, obiema rękoma i nogami, poczułem na własnej skórze czym jest jazda po kamieniach na wyścigu... Ale może od początku...

W zasadzie nie wiem czemu postanowiłem wystartować w tym wyścigu, kiedyś pojechałem na słynny bruk Przytoku na szosie i zawróciłem po niecałych stu metrach, myśląc że zaraz rozpadnie się mój rower. Powód jest bardzo prosty, nie ma tutaj równego bruku jak np. we Flandrii, tutaj każdy kamień gra swój własny utwór, totalnie nierówne ułożenie skutecznie wybija z jakiegokolwiek rytmu.
Powiedziałem sobie wtedy, że nigdy nie stanę na starcie Piekła, pomimo iż jest to wyścig jedynie 20 km od mojego miejsca zamieszkania.
Ale jak kupiłem sobie rower przełajowy, w głowie zaczęła się rodzić myśl "a może jednak spróbować...".



W ten oto piękny sposób, w niedzielę 10 kwietnia stanąłem na linii startu. Warunki totalnie hardcorowe, 5 stopni ciepła i deszcz, w dodatku całą noc lało, więc warunki na trasie również bardzo dalekie od ideału.
Długo się zastanawiałem jak się ubrać na takie warunki, ostatecznie z pomocą przyszła maść Sporstbalm i nogawki, do góry rękawki, koszulka i kamizelka. Ten zestaw okazał się idealny, nie było mi zimno, ani się nie zgrzałem.


Na starcie ustawiam się gdzieś bardziej z tyłu, przez co po starcie już muszę mocno kręcić żeby dojechać do pierwszej grupy. Patrzę po ludziach, mieszanka szos, przełajów i rowerów MTB nie wróży nic dobrego, spora nerwówka. Nie minęło 10 minut, a już poszła ostra kraksa, 7 osób na poboczu, karetka - nic przyjemnego. W zasadzie w tym momencie trochę odechciało mi się ścigania, bo to wszystko działo się kilka metrów przede mną. Znowu zostałem i znowu musiałem gonić czołówkę.



Może jeszcze kilka słów o trasie, "jedyne" 67 kilometrów, podzielone na 10 rund, na każdej z nich 2,7-kilometrowa sekcja bruku na podjeździe, czyli w sumie aż 27 km ciężkiego bruku pod górę...

Na pierwszą sekcję bruku wpada cała duża grupa i od razu wszystko zaczyna się naciągać i pękać. jak tylko wjechałem na te parszywe kamienie od razu wiedziałem, że będzie mi tego dnia bardzo ciężko, skakałem jak zajączek wielkanocny, zero jakiegoś równego rytmu, kolejne próby szukania najlepszego toru jazdy szybko okazywały się nieudane. Gdy z kolei próbowałem jechać poboczem to znowu spowolniało błotniste podłoże po całonocnych padach. Ani się obróciłem, a czołówka była już daleko na horyzoncie. Wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że ten wyścig to będzie dla mnie po prostu fajny, mocny trening siły bez parcia na wynik :)


W zasadzie od tego momentu jechałem albo sam albo w mniejszych grupkach, jak już się jakaś grupa zebrała to wszystko się rwało na brukowych podjazdach. Trochę jestem tylko na siebie zły, że na drugiej rundzie, kiedy utworzyła się całkiem fajna i sprawnie kręcąca grupka, trochę sobie odpuściłem na bruku zamiast tą grupkę przytrzymać. Jak się później okazało kosztowało mnie to dubla od późniejszego zwycięzcy - Jarka Michałowskiego i w konsekwencji przejechanie jednej rundy mniej - szkoda...

Tak czy inaczej, wiem już czemu zawodnicy pokroju Contadora i Majki unikają bruków jak ognia, z wagą 60 kilogramów ciężko cokolwiek tam zrobić, a kolejne szukanie swojego rytmu na bruku kończy się fiaskiem. Oczywiście w grę wchodzi również sprzęt, ja niestety miałem zwykłe przełajowe opony, gdzie trzeba było wbić minimalnie te 3,5 atmosfery. Zapewne znacznie lepiej i sprawniej pokonuje się tego typu trasy na szerokich szytkach z ciśnieniem około 2,0 atmosfery.


No i nie zapominajmy, że póki co daleki jestem od swojej normalnej formy startowej, o czym pisałem już w jakimś wcześniejszym wpisie, forma ma przyjść później - wszystko pod kontrolą ;)

Żeby nie było, ja naprawdę się świetnie bawiłem, mogłem poczuć się jak PROsi w Roubaix, a już samo ukończenie takiego wyścigu daje dużą satysfakcję. Więc jeśli chcesz też to poczuć to zapraszam za rok do Przytoku, ja mimo wszystko pewnie stanę na starcie i znów wyrzucając całe serie przekleństw na kamieniach będę pokonywał ten piekielny podjazd. Taki paradoks...


Na koniec jeszcze tylko chciałbym pochwalić organizację całej imprezy, za marne 30 złotych otrzymaliśmy wyścig na zamkniętej i zabezpieczonej rundzie, całkiem fajny pakiet startowy, numer z chipem i medal za ukończenie. Można ? Można.

Wszystkie fotografie wykonał MaLik.

2 komentarze: