Tatra Road Race 2016, czyli jak zrobić wyścig idealny

W zeszłym roku nie było mi dane stanąć na, debiutującej wtedy, rasowej, górskiej imprezie jaką było Tatra Road Race. Opinie o trasie, organizacji, całej otoczce itd były wręcz doskonałe, jedynym uczuciem w mojej głowie był więc żal i smutek, że nie mogłem w tym uczestniczyć.

W tym sezonie postanowiłem to zmienić...

Niestety z uwagi na moje problemy zdrowotne występ na królewskim dystansie 133 kilometrów był wykluczony, miałem nadzieję, że uda się przejechać dystans krótszy, bo jak by nie patrzeć to "tylko" 55 kilometrów, jak było - przeczytacie za chwilę ;)

Tutaj humor zaczął dopisywać
Już kiedy pojawiłem się w piątek w biurze zawodów wiedziałem, że organizacja stoi na bardzo wysokim poziomie -  z resztą nie mogło być inaczej, kiedy wzięli się za to zawodnicy startujący na wielu imprezach w kraju, jak i za granicą - znajomość potrzeb to podstawa.
Odbieram pakiet startowy, zostaję dokładnie poinstruowany co, gdzie i jak, jakie przysługują mi rabaty "na mieście", a wszystko to okraszone wielką sympatią i uśmiechem - po prostu czułem się jak długo wyczekiwany gość :)

Relaks przed startem
Świetnej pogody w tym roku nie oczekiwałem, ICM aż tak nie mógł się pomylić, potwierdzeniem była też nocna burza, która skutecznie mnie wybudziła. W sobotę rano było chłodno, a wszędzie dookoła tłoczyły się ciemne chmury, na szczęście nie padało.

Przed startem nie rozgrzewałem się za bardzo oszczędzając każdy wat mocy na start i to było chyba błędem. Jak tylko ruszyliśmy, sprawnie na czele całej grupy zbliżałem się do pierwszego konkretnego podjazdu, który był praktycznie zaraz po starcie. Kiedy skręciliśmy na słynną Salamandrę coś mnie przytkało, puls zaczął wariować, nogi nie chciały kręcić, wyprzedzali mnie kolejni zawodnicy. Jak już udało się wbić w jako taki rytm było już za późno żeby wjechać na szczyt z czołówką. Na dzień dobry miałem więc sporą stratę i wizję bardzo długiego zjazdu pod wiatr, który mógł tą stratę tylko powiększyć.
Zły na siebie ruszyłem w dół, z każdym kolejnym kilometrem noga zaczęła się rozkręcać, bardzo pomogła mi grupka która mnie doszła i na dużej szybkości udało się wreszcie wkręcić na odpowiednie obroty.

Bez cierpienia to by nie było Tatra Road Race
Następne podjazdy kręciłem w czubie tej grupki, a w pewnym momencie postanowiłem nawet zaatakować i się urwałem. Kiedy na horyzoncie pojawiła się słynna sztajfa na Bachledówce zobaczyłem czołową grupkę, jechaliśmy wtedy w kilka osób i czwórka z nas postanowiła mocniej depnąć celem dojścia pierwszej grupy. W mojej głowie zaczęła się rodzić nadzieja na dobry wynik ;)

Warunki były delikatnie mówiąc dość specyficzne
Minusem był fakt, że nagle naszły grafitowe chmury, zrobiło się zimno i zaczęło lać, kompletna zmiana warunków na trasie jednak mnie nie przestraszyła i w zasadzie z każdym kolejnym kilometrem zbliżałem się do czołówki.
Przedostatni zjazd, jedziemy w czwórkę, nagle koszmary wracają - skurcz w prawej łydce. Na szczęście szosa prowadzi w dół, wystarczy odpuścić kolegów, przeczekać i kiedy jestem na dole skurcz puszcza - uff. Do mety został już ostatni, bardzo sztywny podjazd, kiedy go zaczynamy czołówka jest jakieś 150 metrów przed nami, mam ich na widelcu pomyślałem i w tym samym momencie moją prawą nogę usztywnia potworny skurcz po wewnętrznej stronie uda - identycznie jak na Pętli Beskidzkiej tydzień wcześniej. Ze zdjęć wynika, że jechałem wtedy na 9 miejscu OPEN.

Przed ostatnim podjazdem
W tym momencie mam już po wyścigu, staję w miejscu i czekam aż puści. Kiedy przechodzi jadę dalej, minęło mnie sporo ludzi, grunt że mogę jechać dalej - tym razem już znacznie spokojniej niż poprzednio i bez ciśnienia na wynik.
Jestem zły, smutny i zdemotywowany, w głowie tysiące myśli po co ja tak ciężko trenuję, jak potem na wyścigu ciągle ta sama historia.
Wjeżdżam na górę, sprawnie pokonuję ostatni zjazd i po krótkim finiszu przekraczam linię mety jako 8 zawodnik kategorii M3 oraz 15 OPEN. Nie muszę chyba dodawać, że dla mnie to porażka i liczyła się dla mnie tylko pierwsza trójka OPEN, która była tego dnia do zrobienia.

No nic, następna porażka, która zostaje w głowie. Obecnie czekam na kolejne badania w kontekście problemu mięśniowego, wiem już że to grubsza sprawa. Niedługo będę miał zrobione badanie EMG, czyli puszczanie prądu przez mięśnie - tak żeby poczuć się jak w Guantanamo ;)

Premia górska Zoki
Starczy już jednak relacji z wyścigu, ta impreza zasługuje na osobny akapit o samej jej organizacji...

Wszystko co zastałem w ten weekend w Zakopanem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Tak jak pisałem wcześniej - czułem się jak gość i to taki dopieszczony.

Całość oceniam na szóstkę z plusem, nie znalazłem żadnego minusu całych zawodów, na które miałby wpływ organizator. Takie sprawy jak wydawanie izotoników w bidonach na bufecie, pyszny makaron na mecie (różne smaki do wyboru), numer startowy doczepiany do sztycy, niezliczona ilość nagród zarówno za zwycięstwa jak i poprzez losowanie wśród wszystkich uczestników, premie górskie, doskonała i bardzo sympatyczna atmosfera oraz dobre zabezpieczenie ciężkiej trasy tylko potwierdzają że miałem do czynienia z imprezą prawie idealną. Czapki z głów dla organizatorów - świetna robota i do zobaczenia za rok !

fotografie:

Alina Sosnowska
Tatra Road Race

2 komentarze:

  1. Witaj Mikołaju, całkiem przypadkiem trafiłem na Twój blog. Marzę o starcie w tym wyścigu. Mam nadzieję że w miarę wcześnie będzie znany termin kolejnej edycji i będę mógł zarezerwować sobie ten termin. Pozdrawiam, Krzysiek http://www.bikestats.pl/rowerzysta/serav

    OdpowiedzUsuń
  2. Co prawda nie mogłem wziąć udziału z racji złamanego obojczyka (na treningu oczywiście) ale widząc relacje znajomych na FB wiem, że za rok muszę tam być. Z tego co mi wiadomo, to nie ma zbyt wielu imprez etapowych dla amatorów a już na pewno tak dobrze zorganizowanych!

    OdpowiedzUsuń