Góra Św. Anny 2016, czyli fajne ściganie na Road Maratonie

Anka jak każda kobieta, wyciska siódme poty, w niektórych przypadkach nawet łzy, u niektórych powoduje uśmiech na ustach, u innych wręcz przeciwnie. Potrafi doprowadzić do euforii, dużego zmęczenia ale i satysfakcji...
Ostatnie chwile przed startem...
Każdy kto przyjechał do Leśnicy na wyścig z serii Road Maraton Dobre Sklepy Rowerowe wie o czym piszę, niby niepozorna górka, niby niziny, a jednak pokonywana kilka razy i w tempie wyścigowym potrafi solidnie zmęczyć nasze mięśnie.

Zacznijmy jednak od początku, w tym roku padł rekord frekwencji, od rana w sobotę, do Leśnicy zjeżdżały całe masy kolarzy amatorów, jak się później okazało, było nas prawie 400. W cieniu Góry Św. Anny co roku jest bardzo podobnie, świeci słoneczko, jest ciepło, na niebie raptem kilka obłoków które ciężko nazwać chmurami. Organizator zapewnia nam ściganie na najwyższym poziomie przy zamkniętym ruchu drogowym.

Z Młodym ;)
Punktualnie o 13:00 ruszyliśmy z rynku, oczywiście już na starcie bardzo nerwowo, niepotrzebne przepychanki, zajeżdżanie drogi, ale tak jest tu co roku - za dużo testosteronu w jednym miejscu i początek sezonu robi swoje ;)
Pierwsza runda bez słynnego Alpensztrase w Porębie - krótkiego, acz treściwego podjazdu, z nachyleniem rzędu kilkunastu procent.

Chwila po starcie
Z każdym kolejnym kilometrem peleton się naciąga, pierwsze akcje zaczepne, próby odjazdów, tasowania - jak na prawdziwym wyścigu. Co chwilę słychać głośne "uwaga" po czym w powietrzu unosi się doskonały zapach palonych klocków hamulcowych.
Nie było co prawda helikoptera, ale myślę że z lotu ptaka pięknie widać byłoby naturalną selekcję i pękanie zasadniczej grupy.

Już po pierwszym kółku czołowa grupa mocno się uszczupliła, niestety ja również zostałem z tyłu. Taki jest ten wyścig, że nawet nie wiesz kiedy ale nagle orientujesz się, że gdzieś zrobiła się jakaś luka, ktoś puścił koło i w jednej chwili jedziesz już w grupie drugiej ;)



Tak czy inaczej rundy na tym wyścigu są bardzo ciekawe, zarówno dla kolarzy amatorów, jak i dla kibiców. Wspomniane wcześniej Alpensztrase z każdym kolejnym okrążeniem "naruszało" lekko mięśnie, bo tam mimo wszystko nie da się wjechać "leciutko" ;) Potem do głosu dochodził wiatr czołowy i boczny, a na deser pozostawał podjazd pod Górę Św. Anny, gdzie w tym roku znajdowała się meta. Tu duży plus dla organizatora, przeniesienie linii mety z Leśnicy było strzałem w dziesiątkę.

Linia mety
Z żoną po wyścigu
Nie chciałbym się rozpisywać o moim występie, bo ciężko tu napisać cokolwiek dobrego ;) Nic mi tego dnia nie wyszło, nic nie zagrało tak jak bym chciał. Oczywiście ciężko się było spodziewać fajerwerków, bo w zasadzie był to mój pierwszy start (zabawy na brukach w Przytoku nie liczę) i ciężko rywalizować z zawodnikami, którzy są już w rytmie startowym. Jednak mimo wszystko miałem nadzieję na dobry występ, jak już startuję to chcę pojechać dobrze.
Niestety nawet nie wiem jak, ale po pierwszym kółku, na zjeździe zostałem za czołówką i musiałem zadowolić się kręceniem w drugiej grupie. Kiedy już noga się rozkręciła i jechało się całkiem w porządku, to na przedostatniej rundzie poczułem że zbliżają się po raz kolejny kurcze w mięśniach. To była taka kropka nad i całego mojego występu ;) Ostatnia runda to już jazda na solo w trybie turystycznym.

Barwny peleton
Mimo wszystko uważam ten weekend za bardzo udany, nic nie zastąpi poczucia świetnej kolarskiej atmosfery i wspólnego kręcenia z innymi zapaleńcami kolarstwa.
Do zobaczenia za rok ;)

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawa relacja, jak zawsze zresztą :) Krótko, na temat i ciekawie - tak trzymać!
    P.S. Też mam często problemy ze skurczami, próbowałem chyba wszystkiego, ale i tak prawie zawsze na zawodach to przez nie 'odpuszczam'...

    OdpowiedzUsuń