Tak mnie ostatnio nachodzą dziwne
przemyślenia, nie wiem czy to efekt już dość długiej przygody z
kolarstwem, czy po prostu jesienne klimaty... Tak czy inaczej, w
życiu każdego amatora przychodzi chyba kiedyś refleksja, po co mi
te treningi ? Po co się tak katować ?
Z resztą potwierdzeniem powyższej
tezy są wpisy innych blogerów, którzy też się nad tym problemem
pochylają.
To zdecydowanie przychodzi z wiekiem,
ale pewnie też z ilością „nabitych” kilometrów i
przejechanych wyścigów. U mnie to nastąpiło w zasadzie po
przekroczeniu 31 roku życia. Wiecie jak to jest, rodzina, praca,
treningi i tak w kółko. W pewnym momencie masz ochotę wyjść z
tego kręgu i zamiast zaliczać kolejne ciężkie treningi na które
akurat nie masz ochoty, po prostu sobie odpuścić i znów czerpać
100% przyjemności z jazdy na rowerze.
Nie da się bowiem ukryć, że w
momencie kiedy zaczynamy bawić się w takie pro-amatorskie
podejście, gdzieś tam delikatnie gubimy pełnię radości z jazdy.
To nie tak, że jeździmy bo musimy – absolutnie nie. Jeździmy,
bo to kochamy, bo to nam wciąż sprawia frajdę ale chyba każdy się
zgodzi, że zdecydowanie większą frajdę sprawi nam kilkugodzinna
wyrypa po prawdziwych górach z „coffebrejkami” niż kręcenie
tempówek po 20 minut na progu na jednej rundzie...
Oczywiście ważna jest motywacja, ja
zawsze powtarzałem i będę powtarzał, że to nie tyle tego typu
treningi sprawiają mi przyjemność, co po prostu fakt stawania na
podium, a tylko poprzez takie trenowanie mogę ten cel osiągnąć.
Mimo wszystko nic nie może się równać z adrenaliną związaną ze
współzawodnictwem.
Do tego nawarstwiają się jeszcze inne
rzeczy, po pierwsze praca i presją z nią związana, na głowie
kredyt, rodzina itd... Jakoś trzeba na to wszystko zarobić,
wydawanie wszystkiego na rower jest delikatnie mówiąc lekkomyślne,
olewanie pracy w imię treningu też jest średnio opłacalne ;)
Kiedy już masz rodzinę z dzieciakami
to dochodzi kolejna presja związana ze spędzaniem wolnego czasu.
Nie można ciągle wyskakiwać na trening, bo ani się obrócisz, będziesz żałował że przez najważniejsze lata Twojej pociechy,
syn/córka widzieli tylko jak się ubierasz na trening i z niego
wracasz, albo co gorsza uciekasz na długie zgrupowania. Każdy kto ma dzieci, na pewno przynajmniej kilka razy usłyszał "Tata, a musisz iść dziś na rower ?"
Właśnie podobne problemy
przechodziłem jakiś czas temu, nawarstwiło mi się sporo spraw w
głowie, w tygodniu nie miałem kiedy trenować z uwagi na pracę, w
domu ciągle były jakieś „kwasy”, bo jak nadchodził weekend to
chciałem nadrobić stracony rowerowo czas. I tak to trwało trochę
czasu, aż wreszcie musiałem powiedzieć pas i zrobić małą
rewolucję w podejściu do trenowania.
Postanowiłem przewartościować całe
to moje kolarstwo i powiem Wam, że teraz, po dłuższym czasie, mogę
stwierdzić że wyszło mi to na dobre ;)
Po pierwsze wyznaczyłem sobie dzień
wolny dla rodziny, wolny zarówno od pracy, jak i od treningów –
padło na sobotę. Tak wiem, nasuwa się pytanie - ale jak ? Jak to
sobota bez roweru ? To tak się da ? Otóż da się – zapewniam :) Czasem tylko zamieniam sobotę na niedzielę, w zależności od pogody ;)
W tygodniu, nie ma co się nakręcać
stwierdzeniem że praca nie pozwala trenować, bo wszystko da się
zrobić. W sezonie letnim na przykład, wstawałem o 4:30 i trenowałem rano kiedy inni jeszcze spali, teraz trenuję wykorzystując dojazdy do pracy i z powrotem (w dwie strony mam 40 kilometrów). Po prostu nie ma się co poddawać, trzeba usiąść i wszystko sobie
ładnie ułożyć i zaplanować.
Wyjazdy na zawody wspólnie z rodzinką,
a mniej ze znajomymi. ;)
I najważniejsze – zmiana podejścia
na JA NIC NIE MUSZĘ, jak nie zaliczę treningu to świat się nie
zawali. Ostatnio jestem zaprzeczeniem popularnego hasła „trening
musi zostać odbyty” i dobrze mi z tym.
Z jednym jeszcze sobie tylko nie
poradziłem – awersją do trenażera, bo skoro jeżdżenie na nim
nie sprawia mi przyjemności to średnio chcę to teraz robić, a
dobra noga na wiosnę sama się nie zrobi ;) Póki co szukam recepty,
jak znajdę to się podzielę :)
A jak to jest u Was ? Naszły Was już
takie myśli, czy to jeszcze przed Wami ?
Kiedy odechciewa mi się treningu na rowerze to przenoszę się na basen i tak w kółko ;).
OdpowiedzUsuńJakbym czytał o sobie - jestem w podobnym wieku i sytuacji rodzinnej; podobnie też mam takie dylematy. Z tą może małą różnicą, że nigdy nawet nie otarłem się o podium. To sprawia, że pozostaje niedosyt a coraz mniejsza wiara w sukces odbiera motywację do regularnego trenowania czy diety. Obserwuję kilku takich pro-amatorów jak Ty i zazdroszczę Wam nie tyle sukcesów bo to naturalna konsekwencja ciężkiej pracy, co właśnie tego samozaparcia. Zazdroszczę to może złe słowo, bardziej podziwiam. Pomyśl, że dla wielu ludzi jesteś wzorem do naśladowania pod względem motywacji czy właśnie tego, co udowodniłeś w powyższym wpisie, czyli umiejętności pogodzenia pasji z innymi apsektami życia.
OdpowiedzUsuńMam podobnie. 40 lat na karku, rodzina, dzieci, praca (ciekawa choć zbyt często "wysysająca" energię...) Po paru latach też przemyślałem swoje podejście do treningów. Robię trening rano, w drodze do pracy (około 30 km przez aglomerację śląską to najczęściej interwały i tempówki ;) ), robię trening podczas powrotu z pracy... W sobotę jakieś dłuższe jazdy, niedziela dla rodziny (chyba, że jadę z grupą na św. Annę, wtedy sobota jest dla dzieci i żony).
OdpowiedzUsuńI w sumie mi lepiej. Bez spiny, mogę ciężko pracować na treningu, nie usłyszałem od dzieci "czy musisz iść na rower", żona też nie narzeka. Da się! :)