Jako, że mój wysłużony Garmin się zbuntował i niestety zachowanie baterii wskazywało, że niedługo będzie trzeba jej zaśpiewać "Anielski Orszak", byłem zmuszony wysłać sprzęt do serwisu i czekać na nowy. Jak się można łatwo domyśleć zostałem bez licznika, a kolarz bez licznika jest jak supermodelka bez makijażu.
Na całe szczęście stało się to teraz, a nie w środku sezonu. W obecnym czasie nawet nie mam podłączonego pomiaru mocy, żeby trochę odpocząć od cyferek i się zbytnio nie przejmować.
No i dziś przyszedł czas na pierwszy długi trening bez Garmina na kokpicie. Przyznaję, że czułem się bardzo dziwnie, zero wskazań. Jedziesz i pojęcia nie masz jaki jest obecnie puls, jaka prędkość, jak wygląda czas i dystans treningu. Nie wiesz nic, po prostu kręcisz na czuja tak żeby czerpać z tego czystą przyjemność.
I wiecie co ? To był zajefajny trening ! Oczywiście znam dystans (maps.google) i czas treningu (stoper) ale cała reszta jest dla tajemnicą. Zawsze lubiłem kiedy w planie ukazywał się trening "według samopoczucia" ale chyba nigdy nie miałem okazji jechać kompletnie bez licznika.
Na zewnątrz dziś warunki idealne, jakiś 1 stopień na plusie, pełne słoneczko, znośny wiatr. Nic tylko kręcić i kręcić. Czułem się jakby wiosna się zbliżała, jaką to różnice potrafi zrobić słońce...
Wyszła solidna styczniowa stówka na przełaju, ale w zasadzie mógłbym jeszcze jeździć i jeździć, nie czułem kompletnie zmęczenia.
Zachęcam czasem do zrobienia treningu bez licznika, nie wiedziałem że to taka fajna opcja. Zdajesz się na własne odczucia i po prostu kręcisz, co ma być to będzie, zero ograniczających Cię cyferek.
Oczywiście jak tylko dostanę nowego Garmina wracam z powrotem do planu treningowego wyznaczanego przez puls, waty itd., inaczej ciężko o zrobienie formy startowej ;)
Do jakiejkolwiek dobrej formy jeszcze bardzo daleko ale spokojnie, wszystko w swoim czasie, ten sezon będzie nietypowy ale miejmy nadzieję - udany :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz