I Choszczeński Klasyk Szosowy, czyli góral walczy ze sprinterami

W ubiegłą sobotę zaprzeczyłem swoim postanowieniom, bowiem od dłuższego czasu, jeśli mam jechać na jakiś wyścig około 200km to wybieram się na południe naszego kraju. Góry to moje środowisko naturalne i to one przyciągają mnie podjazdami, widokami i całą kolarską otoczką...



Jednak tym razem pojechałem na wyścig płaski, 170 kilometrów na północ, na teren wybitnie nie pode mnie, z typowo sprinterskim finiszem...
Pojechałem tam, bo z Choszcznem są związane fajne wspomnienia, to właśnie w tym mieście, chyba z 10 lat temu, wziąłem udział w swojej pierwszej rowerowej imprezie. Była to Pętla Drawska, czyli maraton szosowy rozgrywany w grupach startowych. W tamtych czasach nie było chyba żadnego wyścigu na szosie dla amatorów ze startu wspólnego, ogólnie mało ludzi jeździło na szosach. Wyglądałem jak totalny trzepak, formę miałem taką, że chwilę po wyjeździe z Choszczna już jechałem sam - ogólnie dostałem niezły wpierdziel ale i tak zakochałem się w tym sporcie ;)


Z tego powodu jak zobaczyłem, że szykuje się fajne ściganie właśnie w Choszcznie postanowiłem pojechać, szczególnie że organizator wyznaczył nawet dwie premie górskie, taka trochę podróż sentymentalna bez ciśnienia na dobry wynik, jak to mówią - pure fun. Dodatkowo była to też okazja do spotkania znajomych, których nie widziałem od lat :)


Podróż z Zielonej Góry minęła szybko i sprawnie, niestety jak tylko dojechałem do Choszczna zaczęło padać, było też zimno. Zrobiły się trochę warunki jak na belgijskich, wczesnowiosennych klasykach, ochota na ściganie trochę spadła ale jak się nie ma co się lubi...

Odebrałem pakiet startowy, zjadłem resztę owsianki i czekałem w aucie z nadzieją na poprawę pogody. Trochę martwił mnie brak elektronicznego pomiaru czasu przy takiej trasie ale spoko, co ma być to będzie...


Na szczęście jakieś 30 minut przed startem już nie padało, było tylko zimno, mokro i wiał wiatr, nie są to może idealne warunki do ścigania, ale zawsze może być gorzej. Wystarczy się pogodzić, że będziesz wyglądać jak 3 latek po zabawie w błocie, a każdy żel będziesz wsuwać w towarzystwie kilku gram piasku i gitara, można jechać ;)


Start spokojny, jedziemy przez miasto, po czym od razu następuje rozkręcenie tempa. Mi generalnie jak to zwykle na początku bywa, noga nie kręci za dobrze, jadę więc z tyłu i szukam swojego rytmu. Tempo mocno rwane, cel nie dać się urwać jest spełniany w stu procentach. Nie do końca wiem co się dzieje w czubie ale spoko.
Zbliża się pierwsza górska premia, jakby ktoś chciał wiedzieć jak wygląda górska premia na nizinach to proszę bardzo ;)


Początek podjazdu idzie mi ciężko, nawet zaczynam przez chwilę zostawać ale nagle noga puszcza i dochodzę do czuba, tempo mocne, gdy do kreski jest już blisko, idę 100% i kreskę przekraczam jako pierwszy. Celowo nie piszę, że wygrałem premię bo na górze dowiaduję się że zaraz po starcie odjechała piątka zawodników... Czyli wysiłek na marne, czuję się trochę jak kolarze w Pro Tour, którzy myśleli że wygrali, a mieli do pokonania jeszcze jedną rundę wyścigu ;)
Jeden plus z całej tej akcji jest - przepaliłem solidnie nogę i od tego momentu zaczęła bardzo ładnie kręcić.
Kolejne kilometry bez przygód, tempo rwane, co chwilę jakieś próby ataków czy naciągania grupy, ja spokojnie jadę i kontroluję sytuację. Grupa się uszczupla ale nie jest to jakaś wybitnie szybka i mocna jazda. Już wiem, że ucieczki nie dogonimy.


Kiedy do mety miało zostać kilka kilometrów zaatakowałem z innym zawodnikiem. Peleton nas puścił więc nie było się co zastanawiać tylko kręcić co sił w nogach po zmianach. Niestety okazało się, że trasa wyścigu została wydłużona i zamiast 91 kilometrów ostatecznie przejechaliśmy 98, więc moja ucieczka zrobiła się za długa i odpuściłem widząc zbliżający się peleton.
Zjechałem w głąb grupy czekając już na finisz w Choszcznie. Im bliżej kreski tym bardziej poprawiałem swoją pozycję i na kilometr do mety jechałem z lewej strony w okolicy 10 miejsca. Przed sobą miałem wolną przestrzeń i kiedy już chciałem zacząć finiszować nagle całe to towarzystwo z prawej strony przeszło na lewo i skutecznie mnie przyblokowało. Finisz wyglądał tak, że dwa razy musiałem puszczać korby, a czułem się naprawdę dobrze, więc duża szkoda.

Oczywiście zgodnie z moimi przewidywaniami nikt na mecie nie wiedział które miejsce zajął, a o wynikach dowiedziałem się w zasadzie w domu. Okazało się, że zająłem oficjalnie 4 miejsce, chociaż znajomy na zdjęciach z finiszu dopatrzył, że chyba jednak powinienem stanąć na najniższym stopniu podium. Szkoda, bo to zawsze fajna sprawa, ale dla pucharków już nie jeżdżę więc żyletkami się ciąć nie będę ;)


Tak czy inaczej pierwsza edycja klasyka w Choszcznie była bardzo udana i z optymizmem patrzę w przyszłość, bo organizator już zapowiedział, że będzie to impreza cykliczna. Na duży plus ogólna atmosfera, dobre zabezpieczenie, pucharki dla całego podium, klasyfikacja "górska". Wyszedł naprawdę bardzo fajny wyścig.
Jest kilka minusów i poniżej moje dobre rady które mogą uczynić wyścig jeszcze lepszym:
- elektroniczny pomiar czasu (przy trasie sprinterskiej to jedyna opcja aby uzyskać sprawiedliwe i rzetelne wyniki)
- krótsze ale bardziej selektywne rundy (można bardziej wykorzystać podjazd z premii górskiej, bo mimo wszystko tam robiła się selekcja)
- lepsze oznakowanie mety (idealnie gdyby udało się załatwić balon, bo kreska na asfalcie z daleka nie jest w ogóle widoczna)
- szybsze ogłoszenie wyników przed dekoracją (to się łączy z elektronicznym pomiarem)


Ogólnie będę miał kolejne miłe wspomnienia z Choszczna i kto wie, może za rok znowu "góral" zawita na nizinnych rundach w okolicy tego miasta aby sprawdzić nogę ze sprinterami :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz