W cieniu Tatr i Gorców, czyli Nowy Targ Road Challenge 2021


Od kilku lat zawsze chciałem wystartować w etapówce Nowy Targ Road Challenge, nigdy nie było mi po drodze z terminem tego wyścigu, aż wreszcie w tym roku wszystko mi się ładnie zgrało i coroczny urlop w Bukowinie Tatrzańskiej udało się połączyć z tą imprezą.

Fajne trasy, malownicza okolica, niezwykle mocna obsada i doskonała organizacja to cechy wyróżniające tą etapówkę. Nie jest to łatwy wyścig, z uwagi na całą śmietankę amatorskiego peletonu, niezwykle trudno tu o dobry wynik. Trzeba mieć wyśmienitą formę i być po prostu bardzo mocnym zawodnikiem.

Niestety, im bliżej lipca tego roku, tym większe miałem kłopoty ze zdrowiem i z moją formą. W zasadzie już po przyjeździe w góry wiedziałem, że będzie bardzo ciężko. Wtedy też postanowiłem, że cofnę się kilka lat wstecz i start potraktuję mocno treningowo. Dlaczego kilka lat wstecz ? Ano dlatego, że kiedyś startowało się na takiej Pętli Beskidzkiej, gdzieś zupełnie z tyłu peletonu i bardziej walczyło się o ukończenie wyścigu niż o sam wynik. Muszę powiedzieć, że to były fajne czasy, człowiek się tak nie stresował, nie było presji wyniku, była tylko radość z jazdy.

Chyba potrzebowałem takiego startu, bez ciśnienia, bez parcia na wynik, tylko z dobrą zabawą, w towarzystwie takich samych zapaleńców. Był to dla mnie taki kolarski reset, bawiłem się świetnie i pierwszy raz od dawna cieszył mnie sam medal finiszera na mecie.

Jak układał się cały wyścig przeczytacie poniżej, ostrzegam, nie będzie tam żadnej relacji typu walczyłem o jak najlepsze miejsce, wycinałem się na kresce, atakowałem itd.

Etap I - Kto tu wylał asfalt ?

Tradycyjnie zmagania rozpoczynała czasówka, ale jeśli ktoś myślał, że będzie to normalna walka z czasem był po prostu w błędzie. Zaczynało się niewinnie, 7 kilometrów prawie płaskiej trasy przez znaną wszystkim Ochotnicę. To co jest najbardziej charakterystyczne w tej malowniczo położonej wsi to fakt, że w którą stronę nie spojrzeć mamy po bokach okrutne sztajfy. Organizator nie mógł z tego faktu nie skorzystać i po wspomnianych 7 kilometrach najpierw zaczął się fajny, dość równy podjazd, żeby na ostatnie 1,5 kilometra zamienić się w absolutny koszmar każdego zawodnika. Podczas mojego przejadu, akurat na tej końcówce, dodatkowo rozpętała się burza. W sumie to nie wiem jak to nazwać, na 1,5 km było średnio 14%, a miejscami nachylenie dochodziło do 28%. Podczas jazdy w siodle odrywało się przednie koło, kiedy stawałem w pedały buksowało tylne. Jedyną opcją podjechania tego w całości było przytulenie się do ramy i wjeżdżanie równym, ciężkim rytmem. Jakoś mi się to udało, ale sprawdzając galerie z wyścigu widać, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia, upadki, butowanie, a nawet lądowanie w rowie było czymś całkiem normalnym. Całego smaczku dodaje fakt, iż te największe trudności pojawiały się w momencie kiedy każdy miał już w nogach te 20 minut mocnej jazdy.


Dla mnie dodatkową przeszkodą było kiepskie samopoczucie i najpierw na płaskim odcinku nie mogłem za bardzo utrzymać takiej mocy, jak normalnie powinienem, a potem, kiedy powinienem zacząć odrabiać trochę czasu pod górę, było w zasadzie jeszcze gorzej i cała ta czasówka zamieniła się w walkę o przetrwanie. Na mecie poczułem ogromną ulgę i pomimo ogromnej straty czasowej do czołówki cieszyłem się, że mam to już za sobą. Stałem tak całkowicie przemoczony, zmęczony jak diabli, a w głowie buszowały myśli "po co ja to w ogóle robię".

 

Etap II - Pocztówka z Dursztyna

Czasówka ustawiła już częściowo klasyfikację generalną. Mi poszło tak "świetnie", że nawet nie załapałem się do pierwszego sektora. Potwierdziłem sam sobie moją kiepską dyspozycję ale w sumie nie miałem też z tym jakiegoś wielkiego problemu. Z uwagi na to ustawiłem się na spokojnie gdzieś na tyłach naszego peletonu w oczekiwaniu na start.
Powiedzieć, że pogoda była niepewna, to jak nic nie powiedzieć, gdzie nie spojrzeć było widać kłębiące się ciemne chmury i każdy zastanawiał się nie tyle czy będzie padać, co kiedy to nastąpi.


Od startu tempo całkiem spoko, na początek odcinek zjazdowy za autem, potem trochę płasko i już pierwszy podjazd. Nie było to jednak góra, która mogła cokolwiek namieszać i tak też było, zwarta duża grupa ciągle kręciła razem. Rwać zaczęło się dopiero po wjechaniu na słynną ścieżkę rowerową w Łapszach. Tu było na tyle wąsko, że grupa się porwała, ja zostałem za czołówką jadąc po prostu swoje. Tak jak dzień wcześniej, moja dyspozycja pozostawiała sporo do życzenia. Trasa była bardzo fajna, Garmin w sumie zanotował 13 podjazdów więc zdecydowanie było co robić, szczególnie że dodatkowym utrudnieniem stał się bardzo mocny wiatr. O dziwo nie padało i całą trasę przejechaliśmy suchą stopą. Tak sobie jechałem częściowo w jakiejś małej grupie, częściowo samotnie, raz dokręcając trochę na podjazdach, a raz nie. Ot taki typowy trening z jazdą w różnych trybach intensywności. Meta usytuowana była na podjeździe w genialnie położonym, pocztówkowym Dursztynie. Wymagający etap wszedł idealnie w nogi.

Etap III - Goryle we mgle

Ostatni już etap swój start i metę miał w Nowym Targu, kiedy przyjechałem autem na start w zasadzie byłem pewien, że tym razem solidnie zmokniemy. Pokazywały to wszelkie dostępne prognozy pogody oraz wszechobecne ciemne chmury które gęsto spowiły całą okolicę. Nie było widać ani Tatr, ani Gorców. Ruszyliśmy barwnym peletonem przez Nowy Targ aby po kilku kilometrach zrobić dwuminutowy postój i ruszyć już startem ostrym. Po dwóch dniach ścigania poczułem się już lepiej, nogi zaczęły fajniej kręcić. To wciąż nie było oczywiście to co powinno być, ale od razu głowa zaczęła inaczej pracować. Tym razem pożałowałem ustawienia z tyłu, bo dopiero co zaczęliśmy jechać solidnym tempem, a już ktoś puścił koło i porwał w ten sposób grupę. Trasa na tym odcinku była pofałdowana i mocno techniczna, sporo zakrętów 90 stopni. W zasadzie nie było już szans na jazdę z najlepszymi, a tak szybkie zgubienie czołówki oznaczało dużą stratę. No nic, i tak nie chciałem się ścigać, więc kolejny dzień solidnego treningu nie zrobi mi większej różnicy. Tym razem trasa miała być łatwiejsza, ale z przebiegu rundy stwierdzam, że wcale tak nie było. Na szczycie pierwszego większego podjazdu wjechaliśmy grupką we mgle, czułem się tu całkiem dobrze. Problemy zaczęły się dalej, bo teraz trzeba było zjechać, a zrobiło się mokro i była wspomniana mgła.

 

Ja trasy za bardzo nie znałem, musiałem posiłkować się Garminem, że zobaczyć czy zbliżają się jakieś zakręty, czy też nie. Odpuściłem tu jazdę w grupie i leciałem na solo, na podjazdach dokręcałem, na zjazdach jechałem bardzo ostrożnie. Runda bardzo mi się podobała, nie było nudy, na każdej trzy podjazdy o różnym stopniu trudności, zjazdy i trochę płaskiego. Raczej wąsko i raczej boczne drogi ale to w sumie było na plus, bo jak jechaliśmy kawałek główną drogą i akurat skończyła się msza w pobliskim kościele, wyjechała cała masa samochodów i zrobiło się po prostu niebezpiecznie.


Było bardzo fajnie, na podjazdach odjeżdżałem, potem na bardziej zajazdowo-płaskim odcinku byłem doganiany, aby za chwilę znów odjeżdżać na podjeździe, taki fajny rollercoaster. Końcówka to już szalona jazda w dół tak aby mimo wszystko przyjechać przed naszą grupką.
Trochę nieporozumieniem była lokalizacja mety gdzieś w lesie na wąskiej ścieżce rowerowej ale wiem, że organizator nie miał innego wyjścia - na sprint z grupy to tam miejsca nie było. Na szczęście dla mnie nie miało to znaczenia.
Warto tu również wspomnieć, że dojazd z mety do miasteczka startowego, który miał kilka ładnych kilometrów był doskonale oznaczony strzałkami i po prostu nie było możliwości żeby się gdzieś zgubić.


W ten sposób moja przygoda z Nowy Targ Road Challenge dobiegła końca, zadowolony, z koszulką finishera i medalem na szyi wróciłem do domu. Jak się okazało już kilka dni po powrocie na niziny, potraktowanie wyścigu treningowo było strzałem w dziesiątkę. Zacząłem czuć się znacznie lepiej, odzyskałem radość z jazdy i wygląda to w miarę optymistycznie na dalszą cześć sezonu. Z niesamowitą ekipą Tatra Cycling Events spotkam się po raz kolejny już we wrześniu, podczas Tatra Road Race, gdzie zdecydowanie zamierzam  powalczyć o dobry wynik i przejechanie wyścigu "na świadka' nie będzie mnie interesowało.

Dlaczego uważam, że ekipa Tatra Cycling Events jest niesamowita. Ciężko opisać to w kilku słowach, najlepiej przekonać się na własnej skórze we wrześniu w Zakopanem. Możecie mi wierzyć, że organizacja wyścigów stoi na najwyższym poziomie i poczujecie się jak długo wyczekiwani goście, dla których przygotowane są najlepsze możliwe atrakcje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz