Matko Bosko Częstochowsko, czyli ogień pod Jasną Górą

Nie planowałem w tym roku wizyty na Częstochowa Trek Race z cyklu Road Tour, raz że mam dość daleko do tego słynnego miasta, dwa że trasa bardziej odpowiada klasykowcom, a finisz jest już typowo sprinterski.
Ale, im bliżej było września, im więcej czytałem informacji o tym wyścigu, tym bardziej miałem ochotę wziąć w nim udział. Już nawet nie myśląc o super wyniku, bardziej żeby po prostu uczestniczyć w fajnej imprezie, która zapowiadała się prawdziwym kolarskim świętem.
Obejrzałem filmik z ubiegłorocznego startu, przeanalizowałem dokładniej trasę, pooglądałem zdjęcia i padła decyzja - jadę !

Plan trochę szalony, bo ostatecznie z domu wyjechałem o 5:30, a wróciłem po 23:00 ale zdecydowanie decyzji nie żałuję i chętnie powtórzę to w przyszłym roku... Przejdźmy jednak do meritum.

Droga z Zielonej Góry przebiegła bardzo gładko, co jak co, ale dojazd do Częstochowy mam dobry, w zasadzie całość ekspresówką i autostradami, dzięki czemu na miejscu jestem z Bartkiem około 10:30, czyli solidne 1,5h przed startem). Biuro zawodów i start w samym centrum miasta, na Placu Biegańskiego, przy głównej alei prowadzącej bezpośrednio pod słynne Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej. Już wtedy jest kolorowo od całej masy kolarzy, kolejka do biura zawodów wije się jak kultowy wąż na Nokii 3310 w dawnych czasach. Miasteczko startowe robi wrażenie, w szczególności stoisko Treka z Fabryki Rowerów - nowe Madonki za miliony monet wiszą sobie swobodnie na stojakach i kuszą swoja krwistą czerwienią aby wydrenować do zera konta swoich potencjalnych nabywców.

Pobieramy numery, spotykamy się z resztą BodyiCoach Cycling Team, gadamy ze znajomymi, po czym następuje już standardowa rutyna przedstartowa i ustawianie w sektorach. Jestem mocno zszokowany frekwencją, na krótszym dystansie, który wybrałem, stawiło się grubo ponad 200 zawodników. Aby od początku nie było nerwówki, sprytem udaje mi się stanąć w pierwszym rzędzie. Rozgrzewki w zasadzie nie robiłem, bo też czekał nas dość długi start honorowy.

Zanim przejdę do opisu rywalizacji, kilka słów o trasie. Nie nastawiałem się na super wynik, bo wiedziałem, że pomimo, iż na trasie są podjazdy, to jednak są to raczej niedługie hopki charakterystyczne dla Jury Krakowsko-Częstochowskiej, w dodatku wszystko kończyło się długim, zupełnie płaskim finiszem, który miał być dodatkowo pod wiatr. Jednak w ostatniej chwili organizator zmienił miejsce mety na fajny podjazd poza Częstochową i już wtedy zacząłem trochę odważniej myśleć o dobrym wyniku ;) Do przejechania mieliśmy 56 kilometrów i niespełna 700 metrów przewyższenia trasy, której kompletnie nie znałem (trochę tylko liznąłem jej zapoznania dzięki filmikowi z ubiegłorocznej rywalizacji na YouTube). Trasa wyglądała na bardzo techniczną i wąską, a to w połączeniu z bardzo silnym wiatrem, który wiał tego dnia u stóp Jasnej Góry mogło dać wybuchową mieszankę.


3,2,1, start...
Honorowy przejazd przez Aleję Najświętszej Maryi Panny to super uczucie, główna ulica - wręcz taka wizytówka Częstochowy, kibice i my jadący całą szerokością.
Sprawnie wyjeżdżamy z miasta, zgarniając po drodze sympatycznego Jensa Voigta. Pierwsza większa hopka i dociskam mocniej na pedały, odjeżdżam kilka metrów od peletonu ale robię to tylko po to żeby bardziej się rozgrzać i zobaczyć co tam słychać u moich nóg. Jest to też trochę sprawdzenie reakcji rywali ;)
Następne kilometry pokonujemy już wspólnie dużą grupką, która jednak zaczyna się trochę dzielić na wąskich drogach i potem znów zjeżdżać. Z filmiku wiedziałem, że na rundzie jest jeden punkt, który może zadecydować o rywalizacji. Był to krótki ale bardzo ostry podjazd pod Przeprośną Górkę po polbruku, poprzedzony bardzo nieprzyjemnym szutrem. Było tam bardzo wąsko i kilkanaście procent, więc dać się tam zamknąć gdzieś z tyłu grupy to kolarskie samobójstwo.
Pierwszą walkę ze wspomnianą górką zaczynam na w miarę dobrej pozycji ale jednak widzę z przodu, że ktoś odjeżdża, a ja nie mam jak podkręcić tempa, bo jedziemy cała ławą i muszę jechać tempem tych przede mną. Na całe szczęście nie zawiązuje się w zasadzie żadna akcja i po zjeździe znów jest nas sporo, a z każdym kolejnym kilometrem dojeżdżają kolejni zawodnicy, bo tempo nie jest wtedy jakieś kosmiczne.

Zbliża się chyba największy podjazd na rundzie od Mstowa ulicą Widokową, znowu postanawiam trochę przepalić nogę ale po pierwszej części podjazdu wyjeżdżam na otwartą przestrzeń jako pierwszy z grupy i dostaję takim podmuchem w twarz, że czuję się jak bym zgarnął wychowawczego liścia od starszego kolegi na łazarskim rejonie (aż mi się młodość przypomina ;)
Grzecznie chowam się więc w środku grupy i w głowię układam sobie plan na resztę wyścigu. Do końca pierwszej rundy jadę w ten właśnie sposób, chociaż nie zawsze łączy się to z oszczędzaniem sił, bo jednak po każdym zakręcie (a było ich na rundzie sporo) trzeba robić sprinty żeby czasem nie dać się gdzieś przypadkiem urwać.

Runda się powoli kończy, a ja wiem jedno - muszę być w czubie na kolejnej Przeprośnej Górce. Aby to zrobić, opóźniam mocno hamowanie przed ostrym skrętem na odcinek szutrowy, tu przeskakuję o kolejnych kilka pozycji ryzykując jazdę przez największy piasek (przydały się umiejętności z CX, bo był moment że mocno mnie rzuciło) i na polbruk wjeżdżam w ścisłej czołówce. W oddali widać dużą grupkę zawodników z długiego dystansu, samochód i motor - wszystko to na szerokości standardowego chodnika gdzieś w mieście. Już wiem, że będzie mega zamieszanie, szczególnie że zamierza z tego skorzystać aż trzech zawodników z Częstochowskiej Fabryki Rowerów, którzy znają dokładnie każdy metr tej trasy. Jadą wszystko co mają pod nogą wymijając auto i motor na żyletki. Ja muszę na chwilę zwolnić, bo zawodnik przede mną mnie zblokował, jednak wymijam go, ostro podkręcam tempo i przed samym szczytem łapię koło wspomnianej trójki (kosztuje mnie to jakieś 10w/kg przez 30 sekund), oglądam się do tyłu - jest spora luka i zamieszanie.

W ten piękny sposób, w sumie dzięki instynktowi, ale oczywiście też odpowiedniej mocy pod nogą, znalazłem się w ucieczce dnia. Do przejechania została jedna cała runda, czyli jakieś niecałe 25 kilometrów. W zasadzie, nie wiedziałem jak mam się w tej ucieczce zachować, byłem ja i trójka z innego Teamu, więc na starcie byłem na przegranej pozycji. W dodatku koledzy byli miejscowi, więc znali świetnie całą trasę. Z początku nie dawałem zmian, musiałem to sobie jakoś w głowie poukładać. Po dwóch kilometrach zacząłem pracować jak inni, przed nami wyrósł akurat znów ten najdłuższy podjazd, który pojechaliśmy na tyle mocno, że jeden zawodnik od nas odpadł.
Została nas trójka - ja, Michał Nabiałek i Cezary Muller. Teraz już nie było co rozmyślać, tylko trzeba było dawać z siebie wszystko aż do samej mety. Wiało niemiłosiernie, koledzy z ucieczki widzieli doskonale, że na odcinkach typowo pod wiatr jestem z nich najsłabszy - no nic dziwnego, z moją wagą to jest jak walka z szabelką przeciwko komuś z bronią palną. Każdy kolejny kilometr przejechany na maksa, to kolejna "wypalona zapałka", których miałem z zanadrzu coraz mniej. Peleton cały czas był blisko, na odkrytych przestrzeniach widzieliśmy się nawzajem, marshalle na motorach wciąż podawali nam różnice zaledwie 20 sekund, więc nie było chwili wytchnienia.
Wiedziałem, że towarzysze będą chcieli mnie gdzieś zgubić, bo jednak finisz pod górę mam dobry, a meta była na podjeździe.

No i zaczęli "zabawę" na 5 kilometrów do mety. Muszę przyznać, że zrobili to podręcznikowo. Na odcinku pod bardzo mocny wiatr w twarz, najpierw Cezary uzyskał kilka metrów przewagi po wyjściu z zakrętu, których nie mogłem skasować. Michał siedział mi na kole, zaczął się podjazd, różnica wciąż była taka sama i przed samą końcówką hopki, Michał sprintem przeskoczył do kolegi z Teamu. Ja zostałem sam, nie mając już kompletnie nóg na skuteczną reakcję. Brawa za tą akcję, bo była na serio książkowa :)

Wszystko ładnie pięknie ale do mety zostawało 5 kilometrów, ja zostałem sam, wiało niemiłosiernie w twarz, brały mnie skurcze, a kilkadziesiąt sekund za mną kręcił peleton wygłodniałych hartów gotowych połknąć mnie gdzieś przed kreską. Na liczniku waty wyraźnie pokazywały, że mam już serdecznie dość. Następne kilometry jechałem już chyba bardziej głową niż nogami, spiąłem poślady i dociągnąłem 3 miejsce OPEN do samej kreski, walcząc z negatywnymi myślami. Pod koniec widziałem już za plecami finisz zasadniczej grupy, gdzie wygrał dobrze znany Piotrek Szafraniec, mijając kreskę ledwie 10 sekund za mną. Wszystko poszło więc na żyletki :)

Ujechałem się potwornie, jeśli się nie mylę, wykręciłem najlepsze cyferki na pomiarze mocy w tym roku, musiałem dać z siebie absolutnie wszystko w tym odjeździe, ale żeby być na podium Open tak właśnie trzeba pojechać ;) Z tego miejsca dziękuję towarzyszom ucieczki - Michał i Cezary - świetna robota i gratulacje !!

Na koniec zostało już tylko poczekać na dekorację, dodam że bardzo bogatą, bo Fabryka Rowerów wraz z innymi sponsorami ufundowała całe masy fajnych nagród. Część z nich była w torbach dla najlepszych zawodników, a część została po prostu rozlosowana.
Czapki z głów dla organizatora za świetną imprezę kolarską, była świetna otoczka, wysoki poziom sportowy, super zabezpieczenie, ekstra nagrody. Czego chcieć więcej ?
Na pewno wrócę tu również w przyszłym roku.




3 komentarze: